środa, 12 czerwca 2019

detoks

detoks


w nałogu słuchania nie ma nic gorszego 
od ciszy 
przecinała bezpowrotnie zagubione neurony 

rodziły się we mnie światy 
ale nie były nowe ani odważne 
ani znośne 

doskwierały umysłowi troszeczkę 
za bardzo 
za mocno 
za szybko 

chcąc odetchnąć wydawało się 
że wystarczy mrugnąć 
ale powieki przestawały działać 

płuca zaciskały się powoli 
(tlen nigdy nie był wystarczającym powodem życia) 

tego dnia jednak tęsknota wyżerała zmysły 
odbierała chłodny osąd 
bawiła się z racjonalnością w piaskownicy 

mogę poczuć cierpki smak wiśni, 
zapach truskawek, 
biegać za świeżą borówką między kolejnymi straganami 

dalej łudzić się, że będzie inaczej 

ale dławię się każdym (ostatnim) tchnieniem 
uchodzą ze mnie złudzenia i zostaje sam 
szkielet 

parę żeber, piszczel i trochę kosteczek 
oczodoły wyżłobione poczuciem braku 
zresetowali mnie doszczętnie 

a przynajmniej taki był zamysł

12.06.2019

środa, 5 czerwca 2019

nie wiedziałam

nie wiedziałam


dreptałam bulwarem jak zazwyczaj
ledwo unosiłam stopy,
szurałam po ziemi w oczekiwaniu

nie wiem, na co czekałam,
ale czas dłużył się niemiłosiernie
aż zdobyłam pewność, że zaraz się skończy

w gardle dławiłam się płytkim oddechem,
klatkę piersiową uciskały demony
które myślałam, że odeszły
ale to złudna samotność

przez krótką chwilę nie wiedziałam, czy zdołam
pójść przed siebie i nie zawrócić

rano wstałam i wyglądałam na smutną,
dziewczyna na peronie rozmawiała przez telefon i zupełnie przypadkowo
słuchałam
wyciągała myśli z mojej głowy,
ubierała je w wulgarne wyrazy, miała na sobie
krótki czerwony top

choć była ósma, słońce wylewało się na ziemię
całym swoim żarem i niepokojem
czas się nie zatrzymał
(żałuję)
nie chcę znać minuty, w której to zrobi

mówiła dalej, że zaciśnie zęby i chociaż
to jej problem
to nie jej problem

mnie boli już szczęka,
tracę kontrolę nad każdym mięśniem,
zapadam się pod ciężarem stada nocnych mar

próbuję zachować spokój
chowam w rękawy każdą dręczącą myśl
one wracają, tulą się do mnie, szepcą do ucha:
to tylko przeszłość, czas który w sekundę
jednak przestał istnieć


wciąż za to działa, jak jakaś funkcja,
akumuluje co moment
każdy poprzedni moment
w moich tkankach

mają rację, rzecz bez znaczenia,
przecież to było i nie ma już tego
w żadnej cząstce nas

ale czy na pewno?

05.06.2019

środa, 8 maja 2019

Zabawne


to nie ciebie szukałem


zabawne było jak siedzieliśmy w pokojach
każde w osobnym a niby razem
trzymaliśmy się za małe palce dłoni

może to była jakaś obietnica,
już wtedy powietrze pachniało tragedią.

odrzucałem każde racjonalne wytłumaczenie
lubię ją trzymać za mały palec
myślałem

jak daleko mi do moich ideałów, snów 
które toczą w głowie walkę co noc
chwila po chwili traciłem równowagę
unosiłem się kilometry ponad chodnikami
to jedyne, co mogę zrobić
myślałem

zabawne było, gdy wypowiadaliśmy te wszystkie słowa,
co niby dużo znaczą, ale tak naprawdę
kto im na to pozwolił?

to ona sprawia, że budzę się o dziwnych godzinach
to ona łaskocze moje podniebienie
aż mi niedobrze.

i wiedziałem to
widziałem dokładnie
jej ładne ciało, kiedy chciała utopić mnie w sobie
dawała butelkę wina, a wtedy piłem do dna
tak jest dobrze, nie myślę
myślałem

zabawne było, jak rzeczywistość przemyła mnie błotem
raz po raz, na wyścigi, wszyscy obrzucali mnie
niepokojem
dolewali alkoholu, znowu piłem do dna
no nie myślałem.

dławiłem się potem i smogiem warszawy
długo siedziałem na ławce i nic nie rozumiałem
poczekam na zorzę
o, właśnie tutaj
tak pomyślałem

ludzie mijali mnie nieco zdziwieni,
osamotnieni, a to przecież ja jestem
sam

zabawne było, że mój palec wciąż szukał 
twojego
błądziłem nim po mapach rozwieszonych na przystankach

przyszedł czwartek, do drzwi zapukał sąsiad,
chwilę porozmawialiśmy

przestałem szukać, czekać, myśleć
nie chciałem.


08.05.2019

czwartek, 11 kwietnia 2019

czuła(m)


czuła(m)

odpuść

te wszystkie oczekiwania, które wobec mnie masz
te założenia, które przyjmujesz implicite
to, że wczoraj marzyłam o  a n i h i l a c j i

dziś pragnę już tylko  d e g r a d a c j i
może jutro zrobię  p o s t ę p

(znowu będę chciała żyć)

wyrywasz włosy
zdejmujesz skórę
zabierasz każde odczucie tlące się w skroniach

stoję taka trochę naga,
trochę zniszczona,
trochę zbezczeszczona

i trudno powiedzieć:
jest zimno, ale chłód odbija się od kości

ostatnim szczątkiem sił
przypominam sobie wzrok szepczący w głośnej knajpie
(tak bardzo)

tak bardzo cię rozumiem


11.04.2019

sobota, 2 lutego 2019

Atomy


 Atomy


                Zastanawiałam się, ile może być momentów krytycznych. Powinien być tylko jeden. Ale perspektywa ta zmieniała się każdego dnia. Dochodziłam do punktu, w którym moment krytyczny gonił kolejny moment krytyczny, powodując moją stopniową dezintegrację. Dotarłam do stanu, którego nie umiałam nazwać ani racjonalnie wytłumaczyć.

                Wróciłam normalnie do domu, ale nie umiałam sklecić ani jednej myśli. Czułam, jak moja głowa robi się ciężka, a umysł – niejako zniewolony. Coś nie pozwalało moim neuronom na żadną, zupełnie żadną, myśl. W czaszce kołatały mi tylko dźwięki trzech piosenek na przemian, czasami nakładały się na siebie tworząc bełkot, który stał się nie do zniesienia. Nie mogłam nic powiedzieć.

Burczało mi w brzuchu. Odłożyłam torebkę i zdjęłam buty, zjadłam miskę moich ulubionych płatków. Wykonywałam te czynności automatycznie, ale moja głowa dalej ze mną nie współpracowała. Umysł oderwał się od ciała i zupełnie nie mogłam się w tym stanie odnaleźć.

Położyłam się. Teraz już wszystko będzie dobrze, pomyślałam. Położysz się na chwilę i to przejdzie. Nie przeszło. Godzinę leżałam bez ruchu. Słyszałam wszystko, co dzieje się wokół. Nie mogłam dalej nic powiedzieć ani sklecić jednej, konkretnej myśli. Cały czas słyszałam te trzy piosenki wymieszane ze sobą. Rozsadzało mi to mózg. Nie umiem określić, co wtedy się działo. Choć każdym swoim zmysłem odczuwałam rzeczywistość, nie czułam się jej częścią. Jakby to wszystko pozostało poza mną. Jakbym sama pozostała poza sobą. Jakby nie było mnie w sobie. Jakbym na chwilę zupełnie przestała istnieć.

I nie wiedziałam, jak się z tym czuć. Co tak właściwie czuję. Przeciążenie odebrało mi możliwość zwykłego, prostego ocenienia jestestwa. Próbowałam się diagnozować. Może to stres. A może depresja. Może po prostu pogubiłaś się w życiu, to się zdarza.

Nigdy nie czułam się bardziej samotna.

Emocje mieszały mi się, a przy okazji mieszały mnie z błotem. Prawie słyszałam, jak krzyczą do mnie różne, nieprzyjemne epitety. Jesteś okropna. Tworzysz sobie problemy, a my musimy sobie z nimi radzić. Zbuntowały się. Walczyły ze sobą i ze mną. Zbudowały w mojej głowie mur nie do przejścia. Mur, który nie dopuszczał żadnych myśli. Mur, który nie dopuszczał żadnych, nawet najbardziej racjonalnych wytłumaczeń. One nie chciały wytłumaczeń. Chciały tylko dopchnąć mnie na dno. Odsunąć się ode mnie. Bardzo szybko przestałam je odróżniać. Zaczęły mi się mieszać. Trochę jak ludzie, których długo nie widzimy i od których się odzwyczajamy. Mylimy ich imiona i nazwiska, pamiętamy ich po kolorze włosów albo dziwnej bluzce. Tak i mi sprawiały kłopoty moje uczucia. Uczucia, które postanowiły odwrócić się ode mnie, zamknąć się na jakiekolwiek połączenie. Do których nie mogłam się dodzwonić, chociaż desperacko próbowałam to robić bez końca. Telefon milkł, a we mnie nawet nie budował się smutek.

Ten stan zdiagnozowałam u siebie już jakiś czas temu, ale nigdy nie był tak silny jak tego wieczora. Miałam nadzieję, że to tylko wymysły. Ale czy to by było dobre? Mieć takie wymysły?

Chciałam tylko położyć się spać. Zamknąć oczy i nic nie czuć. Żadnego zapachu, smaku. Nie słyszeć żadnego dźwięku. Pod uchem rozpoznawać tylko przyjemnie zimny dotyk poduszki. Nie było we mnie ekscytacji na kolejny dzień. To zaczęło budzić we mnie obawy. Zawsze umiałam się cieszyć chociażby z zapachu powietrza. Jutro przyjdzie, ale będzie takie samo albo gorsze. Znowu poczuję każdą kość i każdy mięsień. I każdy swój atom. Te małe istotki zrobiły sobie w moim ciele rewolucję. Postanowiły zjednoczyć się w dziwne, małe grupy, każda o innych poglądach na dane sytuacje, każda z propozycją innego wyjścia. Każda chciała czegoś innego. Doprowadzają mnie do szału.

Część z nich chce zniknąć, więc próbują wymknąć się z mojej budowli każdą możliwą drogą ewakuacyjną. Najczęściej wybierają łzy. To chyba najsmutniejsza postać unicestwienia. Część z nich chce zostać ze mną, ale dając o sobie znać. Więc wiercą się w lędźwiach i wtedy nie mogę usiedzieć. Ustać. Uleżeć. Jeszcze inna część łaskocze mnie, kiedy próbuję się skupić. Inne uciekają w pojedynczym popłochu. Gonią siebie nawzajem po przestrzeniach neuroprzekaźników.

Nie wiem, co się dzieje.

Proszę, przestańcie.

środa, 30 stycznia 2019

Nie jestem z miasta


Nie jestem z miasta

Na chwilę przyszło do mnie takie dziwne uczucie. Zmroziło trochę dłonie, stopy lekko podrętwiały, a twarz wykręciła się w łagodnym grymasie. Nie, te skarpetki nie pasują do tych butów, pomyślałam i szybko zmieniłam je na inne. Uczucie nie przeszło. Zaczęło rozchodzić się po ciele równomiernie, obejmując każdą komórkę. Nie wiem, kiedy to się stało i dlaczego. Nie pamiętam, kiedy to się zaczęło. Kłamię. Doskonale pamiętam.
                Ta cała Warszawa nigdy za mną jakoś szczególnie nie przepadała, ale czasami wysyłała mi sygnały, że może niedługo to się zmieni. Bywały dni słoneczne i deszczowe, ale najbardziej lubiłam te, kiedy na ulicy pachniało czekoladą. Nieważne, co stało się tego poranka czy tego wieczoru, jeśli szłam chodnikiem na Grochowskiej i czułam czekoladę w powietrzu – to był dobry czas, to był dobry dzień, nawet jeśli wysypała mi się na głowę taczka gnoju. Lubiłam myśleć w tym powietrzu, moje neurony jakoś inaczej pracowały w takim słodkim otoczeniu. W brzuszku trochę burczało, mózg nagle potrzebował tony węglowodanów, a ja dreptałam chodnikami wokół fabryki Wedla i łudziłam się, że nie ulegnę pokusie. Rzadko nie ulegałam.
                Tutaj wydarzyło się wiele rzeczy. Na wiele z nich nie miałam wpływu, na jeszcze więcej miałam, ale zachowałam bierność. Ta historia potoczyła się jakoś tak strasznie prześmiewczo i dziwnie, że siedzę teraz na balkonie, patrzę, jak pada deszcz i mam z tego radochę. Pan z mieszkania naprzeciwko spogląda na mnie podejrzliwie, zastanawia się pewnie „co to za wariatka (bądź co gorzej – idiotka), może jakaś psychiczna, obserwuje, jak pada i się śmieje, jakby coś zabawnego było w tym, że brudna woda zalewa właśnie nasze ulice”. A to trochę jest zabawne, że chowamy się pod tymi parasolkami, daszkami, wbiegamy zadyszani do pobliskich sklepów, ciśniemy się obok siebie pod wiatami przystanków, kiedy ciepła, brudna woda lejąca się z nieba opłukuje nasze miasto z rozpaczy, rozczarowań i lęków. Nie noszę parasolki (zawsze je gubię), często się łudzę, że może ja też zostanę trochę brudna, a trochę obmyta, że może coś mi pomoże ten deszcz, natchnie mnie jakoś, albo w końcu przestanę istnieć. Chociaż nie do końca uważam, że to opłacalne przestać nagle istnieć. Ale kto to wie.
                W każdym razie… Co ja to tam…
                A właśnie. Siedziałam na tym balkonie i tak dumałam sobie nad tym wszystkim, co stało się nie tylko ostatnio, ale też trochę wcześniej, a nawet o tym, co stało się całkiem dawno. Wydaje mi się, że ogólnie ludzie przestali się zastanawiać nad sobą i z tego wynika tak wiele problemów. Gdyby choć na chwilę (tak jak ja) zatrzymali się, wzięli głęboki oddech, ukoili nerwy patrząc na spękany sufit, może nie byłoby tych wojen, tych kłótni, tych awantur, które oglądam nocą jak bardzo mierny film przez okna. Może tak by właśnie było, kto wie. Ja wcale nie chciałam tego robić. Wkręciłam się w dziwny pęd (nie wiem, za czym tak goniłam i dokąd biegłam) i trudno mi się było zatrzymać. Ja i bieganie to nigdy nie było dobre połączenie – zdaje się, że obawiałam się, że jeśli się zatrzymam, to już absolutnie nie ruszę dalej. Nic bardziej mylnego. Ale czasami brakuje nam odwagi. I nagle dzieje się coś, co totalnie zmienia pogląd na sytuację, albo co więcej – na życie. Coś, co cię bezpośrednio nie dotyczy, na co patrzysz z boku i z kamienną twarzą próbujesz odgadnąć emocje innych. I one nagle z nich wychodzą, jak jakieś wielkie nocne potwory, widzisz ich kształty i nawet poznajesz ich imiona. Wchodzą ci do głowy, budują tam labirynty, którymi powoli kroczą każdego następnego dnia. Z pozoru normalna sytuacja nagle cię przytłacza i zupełnie nie dajesz sobie z tym rady. Ktoś jest, kogoś nie ma – życie nie. A może właśnie – nie. I nie pomaga nawet zapach czekolady.
                Tak właśnie się stało, to trwało sekundę, która rozciągnęła się na znacznie dłużej i grała bez końca. A ja, w takim spowolnieniu (to się nazywa chyba slow-motion), wykonywałam codzienne czynności, myłam naczynia i wstawiałam pralki, zaliczałam egzaminy i kolejne życiowe porażki, ale wszystko trwało o wiele więcej czasu i o wiele bardziej mnie dotykało. I wtedy przyszło mi do głowy takie dosyć ważne pytanie, którego unikałam całe dwadzieścia dwa lata (kupa czasu, nie?). Mianowicie: co ty robisz ze swoim życiem? Czy jesteś w miejscu, w którym chcesz być? Czy robisz to, co chcesz robić? Co chcesz robić? Czego ty w ogóle chcesz?
                Szybko okazało się, że niczego, co miałam, co robiłam i do czego byłam przyzwyczajona. Rezygnacja krok po kroku zajęła mi wiele dni i tygodni, wiele rozczarowań, frustracji i przekomarzań z samą sobą. Kłótnie na poziomie prawej i lewej półkuli stały się moją codziennością, a przecież jeszcze trzeba było oddychać, spać, wstawać i robić pierdyliard innych rzeczy. Między innymi na przykład, trzeba było udawać, że właściwie – to nic się nie stało, że właściwie – wszystko jest w porządku.
                Osiągnęło to apogeum dość bolesne, zwane bezsennością. Skończyło się przekręcaniem się z boku na bok o czwartej nad ranem, prysznicami o trzeciej i łudzeniu się, że uda się jeszcze choć na chwilę zasnąć. Myśleniem o niczym. Nawet nie wiedziałam, że tak można. Że można po prostu leżeć i egzystować, nie mieć niczego w głowie, totalną pustkę. Żadnej tęsknoty ani żadnego słowa. Echem kołatały mi tylko moje własne głosy, które chciały utulić mnie do snu bardzo smutną piosenką, pod tytułem „gdzie jesteś, co robisz i właściwie po co”. Ja nie znałam odpowiedzi na te pytania i to pewnie dlatego nie mogłam zasnąć.
                W tym wszystkim chyba najgorsze było poczucie totalnej samotności, jak tak się nad tym zastanowię. Tego, że już nie jestem dzieckiem, że już nie mogę poprosić mamę o to, żeby podjęła za mnie jakąś decyzję. Teraz jesteś już duża, myślałam, masz dwadzieścia lat, musisz wziąć sama odpowiedzialność za własne życie. To pewnie była prawda i to okrutnie dobijająca. Siedzenie w obcych ścianach, które nie są twoim domem, które dają ci prowizoryczne poczucie bezpieczeństwa, ale nie do końca. Uświadomienie sobie, że w tych ścianach nie ma ramion, które obejmą i głosu, który szepnie, że jakoś to będzie.
                A oprócz tego istnieją inni ludzie. Którzy wcale nie ułatwiają spraw. Wręcz przeciwnie. Mówią ci na przykład, co powinieneś zrobić albo jakie zachowanie jest normalne (bądź nie) w danej sytuacji. Którzy bacznie cię obserwują, nie tylko na Instagramie i fejsbuku, ale przede wszystkim oceniają mimikę twojej twarzy, kiedy próbujesz im wytłumaczyć, że nic takiego się nie stało. I widzisz ten wzrok, te oczy każdego z nich, które krzyczą do ciebie „kłamie!”, a to przecież nieprawda. Ale do tego też trzeba dorosnąć, żeby stanąć przed lustrem sam ze sobą, przypomnieć sobie te wszystkie spojrzenia, wyrzucić je z głowy i z uśmiechem na ustach powiedzieć pod nosem „spierdalajcie”.
                I potem już jest tylko dobrze. Potem nagle wraca to, co się gdzieś zagubiło. Jakieś pragnienie szczęścia i radość z każdej chwili. Znika bezsenność, znikają szare noce, a z powrotem odwiedzają cię wspomnienia ciepłych wieczorów. Przestają mieć znaczenie tęsknoty i obietnice, które zostały złamane. Nie mają znaczenia już też te wszystkie komentarze, że to desperacja i łapanie się jakiejś tonącej tratwy.
                Zdarzają się jakieś przypadki, które wytrącają z równowagi. I pojawia się to dziwne uczucie. Mrozi lekko dłonie, sprawia, że stopy trochę drętwieją, a twarz wykręca się w dziwnym grymasie. Potem rozchodzi się równomiernie po całym ciele i obejmuje każdą komórkę. Przenika głęboko pod skórę. Łaskocze. Umila wieczory i poranki.

                Powietrze znowu zapachniało czekoladą.


26.06.2018


czwartek, 25 października 2018

Chandra (2)

Jesień zawsze sprzyja poezji. 


Norma społeczna 

znowu słyszę znany mi rytm 
ramiona bezwiednie się poruszają 

ludzie patrzą na mnie dziwnie
w tramwaju
metrze
w za dużych swetrach
przymałych butach
przykrótkich kurtkach 

uśmiech przebiega mi z kąta w kącik
nie za małych i niezbyt pełnych ust

widzę po ich czołach, że 
czołgają swoje myśli w korytarze bez wyjścia 

dezintegruje to moje ciało
zatrzymuje taniec 
dekomponuje tkanki 
zatrważa zmysły 

i tak w bezruchu, paraliżu 
obdarowujemy się spojrzeniami 
pełnymi nienawiści 
bezradności 
pouczenia 


niezrozumienia 




O mnie / About

w każdej komórce mam inny nastrój, 
inny pogląd na tę sytuację, 
one się kłócą (i klną), 
nie dają w nocy spać. 


nosz kurwa mać.