Nie jestem z miasta
Na chwilę przyszło do mnie takie
dziwne uczucie. Zmroziło trochę dłonie, stopy lekko podrętwiały, a twarz
wykręciła się w łagodnym grymasie. Nie, te skarpetki nie pasują do tych butów,
pomyślałam i szybko zmieniłam je na inne. Uczucie nie przeszło. Zaczęło
rozchodzić się po ciele równomiernie, obejmując każdą komórkę. Nie wiem, kiedy
to się stało i dlaczego. Nie pamiętam, kiedy to się zaczęło. Kłamię. Doskonale
pamiętam.
Ta cała
Warszawa nigdy za mną jakoś szczególnie nie przepadała, ale czasami wysyłała mi
sygnały, że może niedługo to się zmieni. Bywały dni słoneczne i deszczowe, ale
najbardziej lubiłam te, kiedy na ulicy pachniało czekoladą. Nieważne, co stało
się tego poranka czy tego wieczoru, jeśli szłam chodnikiem na Grochowskiej i
czułam czekoladę w powietrzu – to był dobry czas, to był dobry dzień, nawet
jeśli wysypała mi się na głowę taczka gnoju. Lubiłam myśleć w tym powietrzu,
moje neurony jakoś inaczej pracowały w takim słodkim otoczeniu. W brzuszku
trochę burczało, mózg nagle potrzebował tony węglowodanów, a ja dreptałam
chodnikami wokół fabryki Wedla i łudziłam się, że nie ulegnę pokusie. Rzadko
nie ulegałam.
Tutaj
wydarzyło się wiele rzeczy. Na wiele z nich nie miałam wpływu, na jeszcze
więcej miałam, ale zachowałam bierność. Ta historia potoczyła się jakoś tak
strasznie prześmiewczo i dziwnie, że siedzę teraz na balkonie, patrzę, jak pada
deszcz i mam z tego radochę. Pan z mieszkania naprzeciwko spogląda na mnie
podejrzliwie, zastanawia się pewnie „co to za wariatka (bądź co gorzej –
idiotka), może jakaś psychiczna, obserwuje, jak pada i się śmieje, jakby coś
zabawnego było w tym, że brudna woda zalewa właśnie nasze ulice”. A to trochę
jest zabawne, że chowamy się pod tymi parasolkami, daszkami, wbiegamy zadyszani
do pobliskich sklepów, ciśniemy się obok siebie pod wiatami przystanków, kiedy
ciepła, brudna woda lejąca się z nieba opłukuje nasze miasto z rozpaczy,
rozczarowań i lęków. Nie noszę parasolki (zawsze je gubię), często się łudzę,
że może ja też zostanę trochę brudna, a trochę obmyta, że może coś mi pomoże
ten deszcz, natchnie mnie jakoś, albo w końcu przestanę istnieć. Chociaż nie do
końca uważam, że to opłacalne przestać nagle istnieć. Ale kto to wie.
W
każdym razie… Co ja to tam…
A
właśnie. Siedziałam na tym balkonie i tak dumałam sobie nad tym wszystkim, co
stało się nie tylko ostatnio, ale też trochę wcześniej, a nawet o tym, co stało
się całkiem dawno. Wydaje mi się, że ogólnie ludzie przestali się zastanawiać
nad sobą i z tego wynika tak wiele problemów. Gdyby choć na chwilę (tak jak ja)
zatrzymali się, wzięli głęboki oddech, ukoili nerwy patrząc na spękany sufit,
może nie byłoby tych wojen, tych kłótni, tych awantur, które oglądam nocą jak
bardzo mierny film przez okna. Może tak by właśnie było, kto wie. Ja wcale nie
chciałam tego robić. Wkręciłam się w dziwny pęd (nie wiem, za czym tak goniłam
i dokąd biegłam) i trudno mi się było zatrzymać. Ja i bieganie to nigdy nie
było dobre połączenie – zdaje się, że obawiałam się, że jeśli się zatrzymam, to
już absolutnie nie ruszę dalej. Nic bardziej mylnego. Ale czasami brakuje nam
odwagi. I nagle dzieje się coś, co totalnie zmienia pogląd na sytuację, albo co
więcej – na życie. Coś, co cię bezpośrednio nie dotyczy, na co patrzysz z boku
i z kamienną twarzą próbujesz odgadnąć emocje innych. I one nagle z nich
wychodzą, jak jakieś wielkie nocne potwory, widzisz ich kształty i nawet
poznajesz ich imiona. Wchodzą ci do głowy, budują tam labirynty, którymi powoli
kroczą każdego następnego dnia. Z pozoru normalna sytuacja nagle cię przytłacza
i zupełnie nie dajesz sobie z tym rady. Ktoś jest, kogoś nie ma – życie nie. A
może właśnie – nie. I nie pomaga nawet zapach czekolady.
Tak
właśnie się stało, to trwało sekundę, która rozciągnęła się na znacznie dłużej
i grała bez końca. A ja, w takim spowolnieniu (to się nazywa chyba
slow-motion), wykonywałam codzienne czynności, myłam naczynia i wstawiałam
pralki, zaliczałam egzaminy i kolejne życiowe porażki, ale wszystko trwało o
wiele więcej czasu i o wiele bardziej mnie dotykało. I wtedy przyszło mi do
głowy takie dosyć ważne pytanie, którego unikałam całe dwadzieścia dwa lata
(kupa czasu, nie?). Mianowicie: co ty robisz ze swoim życiem? Czy jesteś w
miejscu, w którym chcesz być? Czy robisz to, co chcesz robić? Co chcesz robić? Czego
ty w ogóle chcesz?
Szybko
okazało się, że niczego, co miałam, co robiłam i do czego byłam przyzwyczajona.
Rezygnacja krok po kroku zajęła mi wiele dni i tygodni, wiele rozczarowań,
frustracji i przekomarzań z samą sobą. Kłótnie na poziomie prawej i lewej
półkuli stały się moją codziennością, a przecież jeszcze trzeba było oddychać,
spać, wstawać i robić pierdyliard innych rzeczy. Między innymi na przykład,
trzeba było udawać, że właściwie – to nic się nie stało, że właściwie –
wszystko jest w porządku.
Osiągnęło
to apogeum dość bolesne, zwane bezsennością. Skończyło się przekręcaniem się z
boku na bok o czwartej nad ranem, prysznicami o trzeciej i łudzeniu się, że uda
się jeszcze choć na chwilę zasnąć. Myśleniem o niczym. Nawet nie wiedziałam, że
tak można. Że można po prostu leżeć i egzystować, nie mieć niczego w głowie,
totalną pustkę. Żadnej tęsknoty ani żadnego słowa. Echem kołatały mi tylko moje
własne głosy, które chciały utulić mnie do snu bardzo smutną piosenką, pod
tytułem „gdzie jesteś, co robisz i właściwie po co”. Ja nie znałam odpowiedzi
na te pytania i to pewnie dlatego nie mogłam zasnąć.
W tym
wszystkim chyba najgorsze było poczucie totalnej samotności, jak tak się nad
tym zastanowię. Tego, że już nie jestem dzieckiem, że już nie mogę poprosić
mamę o to, żeby podjęła za mnie jakąś decyzję. Teraz jesteś już duża, myślałam,
masz dwadzieścia lat, musisz wziąć sama odpowiedzialność za własne życie. To
pewnie była prawda i to okrutnie dobijająca. Siedzenie w obcych ścianach, które
nie są twoim domem, które dają ci prowizoryczne poczucie bezpieczeństwa, ale
nie do końca. Uświadomienie sobie, że w tych ścianach nie ma ramion, które
obejmą i głosu, który szepnie, że jakoś to będzie.
A
oprócz tego istnieją inni ludzie. Którzy wcale nie ułatwiają spraw. Wręcz
przeciwnie. Mówią ci na przykład, co powinieneś zrobić albo jakie zachowanie
jest normalne (bądź nie) w danej sytuacji. Którzy bacznie cię obserwują, nie
tylko na Instagramie i fejsbuku, ale przede wszystkim oceniają mimikę twojej
twarzy, kiedy próbujesz im wytłumaczyć, że nic takiego się nie stało. I widzisz
ten wzrok, te oczy każdego z nich, które krzyczą do ciebie „kłamie!”, a to
przecież nieprawda. Ale do tego też trzeba dorosnąć, żeby stanąć przed lustrem
sam ze sobą, przypomnieć sobie te wszystkie spojrzenia, wyrzucić je z głowy i z
uśmiechem na ustach powiedzieć pod nosem „spierdalajcie”.
I potem
już jest tylko dobrze. Potem nagle wraca to, co się gdzieś zagubiło. Jakieś
pragnienie szczęścia i radość z każdej chwili. Znika bezsenność, znikają szare
noce, a z powrotem odwiedzają cię wspomnienia ciepłych wieczorów. Przestają
mieć znaczenie tęsknoty i obietnice, które zostały złamane. Nie mają znaczenia
już też te wszystkie komentarze, że to desperacja i łapanie się jakiejś tonącej
tratwy.
Zdarzają
się jakieś przypadki, które wytrącają z równowagi. I pojawia się to dziwne
uczucie. Mrozi lekko dłonie, sprawia, że stopy trochę drętwieją, a twarz
wykręca się w dziwnym grymasie. Potem rozchodzi się równomiernie po całym ciele
i obejmuje każdą komórkę. Przenika głęboko pod skórę. Łaskocze. Umila wieczory
i poranki.
Powietrze
znowu zapachniało czekoladą.
26.06.2018