środa, 30 stycznia 2019

Nie jestem z miasta


Nie jestem z miasta

Na chwilę przyszło do mnie takie dziwne uczucie. Zmroziło trochę dłonie, stopy lekko podrętwiały, a twarz wykręciła się w łagodnym grymasie. Nie, te skarpetki nie pasują do tych butów, pomyślałam i szybko zmieniłam je na inne. Uczucie nie przeszło. Zaczęło rozchodzić się po ciele równomiernie, obejmując każdą komórkę. Nie wiem, kiedy to się stało i dlaczego. Nie pamiętam, kiedy to się zaczęło. Kłamię. Doskonale pamiętam.
                Ta cała Warszawa nigdy za mną jakoś szczególnie nie przepadała, ale czasami wysyłała mi sygnały, że może niedługo to się zmieni. Bywały dni słoneczne i deszczowe, ale najbardziej lubiłam te, kiedy na ulicy pachniało czekoladą. Nieważne, co stało się tego poranka czy tego wieczoru, jeśli szłam chodnikiem na Grochowskiej i czułam czekoladę w powietrzu – to był dobry czas, to był dobry dzień, nawet jeśli wysypała mi się na głowę taczka gnoju. Lubiłam myśleć w tym powietrzu, moje neurony jakoś inaczej pracowały w takim słodkim otoczeniu. W brzuszku trochę burczało, mózg nagle potrzebował tony węglowodanów, a ja dreptałam chodnikami wokół fabryki Wedla i łudziłam się, że nie ulegnę pokusie. Rzadko nie ulegałam.
                Tutaj wydarzyło się wiele rzeczy. Na wiele z nich nie miałam wpływu, na jeszcze więcej miałam, ale zachowałam bierność. Ta historia potoczyła się jakoś tak strasznie prześmiewczo i dziwnie, że siedzę teraz na balkonie, patrzę, jak pada deszcz i mam z tego radochę. Pan z mieszkania naprzeciwko spogląda na mnie podejrzliwie, zastanawia się pewnie „co to za wariatka (bądź co gorzej – idiotka), może jakaś psychiczna, obserwuje, jak pada i się śmieje, jakby coś zabawnego było w tym, że brudna woda zalewa właśnie nasze ulice”. A to trochę jest zabawne, że chowamy się pod tymi parasolkami, daszkami, wbiegamy zadyszani do pobliskich sklepów, ciśniemy się obok siebie pod wiatami przystanków, kiedy ciepła, brudna woda lejąca się z nieba opłukuje nasze miasto z rozpaczy, rozczarowań i lęków. Nie noszę parasolki (zawsze je gubię), często się łudzę, że może ja też zostanę trochę brudna, a trochę obmyta, że może coś mi pomoże ten deszcz, natchnie mnie jakoś, albo w końcu przestanę istnieć. Chociaż nie do końca uważam, że to opłacalne przestać nagle istnieć. Ale kto to wie.
                W każdym razie… Co ja to tam…
                A właśnie. Siedziałam na tym balkonie i tak dumałam sobie nad tym wszystkim, co stało się nie tylko ostatnio, ale też trochę wcześniej, a nawet o tym, co stało się całkiem dawno. Wydaje mi się, że ogólnie ludzie przestali się zastanawiać nad sobą i z tego wynika tak wiele problemów. Gdyby choć na chwilę (tak jak ja) zatrzymali się, wzięli głęboki oddech, ukoili nerwy patrząc na spękany sufit, może nie byłoby tych wojen, tych kłótni, tych awantur, które oglądam nocą jak bardzo mierny film przez okna. Może tak by właśnie było, kto wie. Ja wcale nie chciałam tego robić. Wkręciłam się w dziwny pęd (nie wiem, za czym tak goniłam i dokąd biegłam) i trudno mi się było zatrzymać. Ja i bieganie to nigdy nie było dobre połączenie – zdaje się, że obawiałam się, że jeśli się zatrzymam, to już absolutnie nie ruszę dalej. Nic bardziej mylnego. Ale czasami brakuje nam odwagi. I nagle dzieje się coś, co totalnie zmienia pogląd na sytuację, albo co więcej – na życie. Coś, co cię bezpośrednio nie dotyczy, na co patrzysz z boku i z kamienną twarzą próbujesz odgadnąć emocje innych. I one nagle z nich wychodzą, jak jakieś wielkie nocne potwory, widzisz ich kształty i nawet poznajesz ich imiona. Wchodzą ci do głowy, budują tam labirynty, którymi powoli kroczą każdego następnego dnia. Z pozoru normalna sytuacja nagle cię przytłacza i zupełnie nie dajesz sobie z tym rady. Ktoś jest, kogoś nie ma – życie nie. A może właśnie – nie. I nie pomaga nawet zapach czekolady.
                Tak właśnie się stało, to trwało sekundę, która rozciągnęła się na znacznie dłużej i grała bez końca. A ja, w takim spowolnieniu (to się nazywa chyba slow-motion), wykonywałam codzienne czynności, myłam naczynia i wstawiałam pralki, zaliczałam egzaminy i kolejne życiowe porażki, ale wszystko trwało o wiele więcej czasu i o wiele bardziej mnie dotykało. I wtedy przyszło mi do głowy takie dosyć ważne pytanie, którego unikałam całe dwadzieścia dwa lata (kupa czasu, nie?). Mianowicie: co ty robisz ze swoim życiem? Czy jesteś w miejscu, w którym chcesz być? Czy robisz to, co chcesz robić? Co chcesz robić? Czego ty w ogóle chcesz?
                Szybko okazało się, że niczego, co miałam, co robiłam i do czego byłam przyzwyczajona. Rezygnacja krok po kroku zajęła mi wiele dni i tygodni, wiele rozczarowań, frustracji i przekomarzań z samą sobą. Kłótnie na poziomie prawej i lewej półkuli stały się moją codziennością, a przecież jeszcze trzeba było oddychać, spać, wstawać i robić pierdyliard innych rzeczy. Między innymi na przykład, trzeba było udawać, że właściwie – to nic się nie stało, że właściwie – wszystko jest w porządku.
                Osiągnęło to apogeum dość bolesne, zwane bezsennością. Skończyło się przekręcaniem się z boku na bok o czwartej nad ranem, prysznicami o trzeciej i łudzeniu się, że uda się jeszcze choć na chwilę zasnąć. Myśleniem o niczym. Nawet nie wiedziałam, że tak można. Że można po prostu leżeć i egzystować, nie mieć niczego w głowie, totalną pustkę. Żadnej tęsknoty ani żadnego słowa. Echem kołatały mi tylko moje własne głosy, które chciały utulić mnie do snu bardzo smutną piosenką, pod tytułem „gdzie jesteś, co robisz i właściwie po co”. Ja nie znałam odpowiedzi na te pytania i to pewnie dlatego nie mogłam zasnąć.
                W tym wszystkim chyba najgorsze było poczucie totalnej samotności, jak tak się nad tym zastanowię. Tego, że już nie jestem dzieckiem, że już nie mogę poprosić mamę o to, żeby podjęła za mnie jakąś decyzję. Teraz jesteś już duża, myślałam, masz dwadzieścia lat, musisz wziąć sama odpowiedzialność za własne życie. To pewnie była prawda i to okrutnie dobijająca. Siedzenie w obcych ścianach, które nie są twoim domem, które dają ci prowizoryczne poczucie bezpieczeństwa, ale nie do końca. Uświadomienie sobie, że w tych ścianach nie ma ramion, które obejmą i głosu, który szepnie, że jakoś to będzie.
                A oprócz tego istnieją inni ludzie. Którzy wcale nie ułatwiają spraw. Wręcz przeciwnie. Mówią ci na przykład, co powinieneś zrobić albo jakie zachowanie jest normalne (bądź nie) w danej sytuacji. Którzy bacznie cię obserwują, nie tylko na Instagramie i fejsbuku, ale przede wszystkim oceniają mimikę twojej twarzy, kiedy próbujesz im wytłumaczyć, że nic takiego się nie stało. I widzisz ten wzrok, te oczy każdego z nich, które krzyczą do ciebie „kłamie!”, a to przecież nieprawda. Ale do tego też trzeba dorosnąć, żeby stanąć przed lustrem sam ze sobą, przypomnieć sobie te wszystkie spojrzenia, wyrzucić je z głowy i z uśmiechem na ustach powiedzieć pod nosem „spierdalajcie”.
                I potem już jest tylko dobrze. Potem nagle wraca to, co się gdzieś zagubiło. Jakieś pragnienie szczęścia i radość z każdej chwili. Znika bezsenność, znikają szare noce, a z powrotem odwiedzają cię wspomnienia ciepłych wieczorów. Przestają mieć znaczenie tęsknoty i obietnice, które zostały złamane. Nie mają znaczenia już też te wszystkie komentarze, że to desperacja i łapanie się jakiejś tonącej tratwy.
                Zdarzają się jakieś przypadki, które wytrącają z równowagi. I pojawia się to dziwne uczucie. Mrozi lekko dłonie, sprawia, że stopy trochę drętwieją, a twarz wykręca się w dziwnym grymasie. Potem rozchodzi się równomiernie po całym ciele i obejmuje każdą komórkę. Przenika głęboko pod skórę. Łaskocze. Umila wieczory i poranki.

                Powietrze znowu zapachniało czekoladą.


26.06.2018


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz