piątek, 29 maja 2015

#Niespodziewane: Johnny!

Spróbuj zrozumieć Raskolnikowa, Johnny!


Opowiem wam najsmutniejszą historię, jaką znam.
                Mój przyjaciel, nazwijmy go Johnny, ma w życiu strasznego pecha. Wiecie, każdy z nas zna taką osobę, którą zawsze napadają, której zawsze coś kradną, która zawsze coś gubi, z czegoś spada, pod coś wpada i tak dalsze. Johnny żałował, że żyje praktycznie od dnia, w którym się urodził.
                W jego mieszkaniu unosił się zapach znoszonych ubrań wymieszany z zapachem co tygodniowego prania. Misz-masz dla nosa, człowiek od momentu przekroczenia progu kawalerki Johnnego wchodził jednocześnie w zupełnie inny świat. Potęgował to nie tylko dziwny zapach w niej panujący, ale także całe to jej przepełnienie, a jednocześnie bezdenna pustka. W dużym pokoju stało pojedyncze łóżko, które ledwo trzymało się całości, przykryte ładną, białą narzutką. Nad łóżkiem wisiała tona zdjęć poprzyczepiana do ściany w jakiś magiczny, niewidoczny dla oka sposób. Na zdjęciach było niemalże całe życie Johnnego w chwilach szczęścia, czyli de facto bardzo niewielka część jego życia. Jakieś wspomnienia licealne z Krakowa, jakieś wycieczki w góry i nad morze, wszędzie uśmiechnięty – jak zawsze. Często zastanawiałem się, jak to możliwe, że Johnny tak często się uśmiecha, że zwykle jest wesoły i nie przejmuje się ani swoim pechem, ani nieszczęściami, jakie mu się non stop przydarzają. Nie umiem odkryć w nim tego fenomenalnego mechanizmu, który pozwala zamienić mu każdą swoją porażkę w najszczerszy uśmiech. Zastanawiam się, czy wypracował to w sobie na fali swoich przeżyć czy po prostu się z tym urodził, jakby natura chciała mu wynagrodzić ten jego niesforny los. I nie wiem tego do dzisiaj, a znamy się trochę.
                Obok łóżka stała niewielka szafa, w której Johnny przechowywał swoje ubrania. Przy ścianie naprzeciwko łóżka stało biurko, na biurku znowu jakieś ramki ze zdjęciami, na jednym z nich nawet jest ze mną. Przy biurku krzesełko, po prawej stronie biurka niewielki regalik na książki. A tam przekrój najróżniejszych książek. I na jednej półeczce stoi tylko jedna. W najładniejszym wydaniu świata. Zbrodnia i kara. Po rosyjsku. Świętość dla Johnnego.
                Zaraz obok jego pokoju była mała kuchnia, zawsze czysta, w większości drewniana lecz dosyć nowoczesna.
                Poznaliśmy się z Johnnym na studiach. Moja dobra kumpela z liceum poszła na SGH i ciągała mnie ze sobą na wszystkie imprezy. Ja, student UW, byłem zwykle traktowany pobłażliwie przez esgieszków, ale potem do tego przywykłem i nawet zaczęły śmieszyć mnie te docinki o McDonaldsie. W każdym razie, Kasia kiedyś poprosiła mnie, żebym poszedł z nią na imprezę gdzieś na Gocław – mówię: czemu nie. Znałem tam już parę osób, więc przywitały mnie żartobliwe komentarze. W rogu pokoju, oparty o ścianę, stał chłopak w moim wieku (wtedy mieliśmy dwadzieścia lat). Miał na sobie czarne, lekko przetarte (chyba ze zużycia) spodnie i jakąś koszulę w kratę (z tego, co pamiętam, jakaś taka czarno-czerwona). Miał wtedy niesforną burzę ciemnych, niemalże czarnych loków, które dodawały jego osobie niesamowitej niewinności. Jego twarz zawsze przepełniał uśmiech, radość lub jakieś ułamki i permutacje tych obydwu. Kiedy się śmiał, w kącikach oczu formowały mu się kurze łapki. Kasia określała to jako „takie słodkie”.  Miał skórę niemowlaka, oczy wielkie, brązowe. Karnacje ciemniejszą. Był dosyć chudy i bardzo wysoki. Taki Johnny.
                Stał wtedy sam, z nikim nie rozmawiał, tylko rozglądał się po mieszkaniu i uśmiechał się do każdego. Kasia gdzieś poszła, ja nie miałem nawet z kim pogadać. Podszedłem do niego i zapytałem:
¾     Co ty, stary, przyjaciół nie masz?
Popatrzył na mnie, uśmiech na jego twarzy zrobił się jeszcze szerszy.
¾     A myślisz, że czemu jestem taki szczęśliwy? – odpowiedział, po czym podał mi rękę i powiedział:
¾     Jonasz. Ale mów mi Johnny, ok?
¾     OK. Daniel.
¾     Oh, jak Powter. Mam nadzieję, że u ciebie dziś nie na fali jest Bad Day?
¾     Nie – zaśmiałem się.
¾     To dobrze. Ja mam zawsze Bad Day – uśmiechnął się do mnie serdecznie i zatrząsł swoimi bujnymi lokami.
Jakieś tam pitu-pitu o studiach, o laskach, o muzyce, kinie, świecie. Okazało się, że jesteśmy bardzo podobni, więc szybko się zaprzyjaźniliśmy. Potem to już byliśmy nierozłączni, Daniel&Johnny Inc.  Wtedy myślałem, że żartował, ale on autentycznie zawsze miał zły dzień. Zawsze przytrafiło się coś złego.
No i raz, stało się coś dziwnego. To było gdzieś w środku drugiego roku, znaliśmy się już trochę. Spotykaliśmy się codziennie wieczorem w barze oddalonym równo o 2 km od mojego mieszkania i od mieszkania Johnnego. Albo jedliśmy, albo piliśmy piwko, cokolwiek, w każdym razie, niemalże codziennie Johnny zdawał mi raport ze swoich dziennych nieszczęść.  To była środa, 11 lutego, pamiętam jak dziś. Mróz był z dwudziestostopniowy, śniegu od groma. Wpada zmachany do baru, cały mokry i ośnieżony, z czerwonym nosem i bordowymi dłońmi.
¾     Stary! Nie uwierzysz, co się stało! – krzyczy przejęty i macha rękami. Siada w końcu naprzeciwko mnie, zamawia herbatę i mówi:
¾     Poznałem dziewczynę!
Zakrztusiłem się swoją herbatą.
¾     No i co?
¾     Obczaj sytuację. Dzisiaj nie przytrafiło mi się nic złego, nic pechowego, po prostu nic. Miałem milion okazji, żeby się pośliznąć na tym jebanym lodzie, miałem milion okazji, żeby wpaść na kogoś, ale nic, rozumiesz? Tylko poznałem ją. A-nie-li-ca biała…
¾     Anielica biała? – zaśmiałem się psychodelicznie.
¾     Mówię ci, Powter. To mój przełom. Od dziś mój pech zostaje zażegnany!
¾     We’ll see – odparłem sceptycznie i wysłuchałem opowieści o poznaniu niejakiej Anieli (stąd ta Anielica Biała…).
Poznali się w esgiehowskim barze, Hadesie tak zwanym. Stali w kolejce i ona zagaiła do niego, czy może oddać jej ten ostatni jogurt w kolorze pomarańczowym w zamian za ten czerwony, bo ona czerwonych nie lubi, bo są kwaśne. Zamienił się, bo jemu wszystko jedno; to człowiek, który je absolutnie wszystko. Usiedli razem i rozmawiali prawie godzinę. Wymienili się telefonami i tak zaczęła się ich znajomość.            
                Znacie pewnie ten stan. Johnny mówił potem już tylko o niej. I paradoksalnie przestały przydarzać mu się pechowe rzeczy. Chciało się powiedzieć, że dobra passa do niego wróciła, a właściwie pojawiła się w jego życiu po raz pierwszy. Krzyczał codziennie, że świat jest piękny, recytował fragmenty Gałczyńskiego, że chmurki, i humorki, że nawet jeśli gubi parasolki, że kocham cię jak wrony na śniegu. Naprawdę to wszystko wyglądało dobrze, Aniela okazała się być naprawdę fajną dziewczyną, szybko wkręciła się w nasze towarzystwo. Johnny był nią kompletnie zajęty, zapomniał o uczelni, narobił sobie takiego syfu, ale on z wielu rzeczy potrafił wybrnąć, więc stwierdził, że i z tym sobie poradzi. Aniela stała się całym jego światem. To było na swój sposób urocze i wydawało się, że Johnny stał się całym światem też dla Anieli.
Jakoś pod koniec kwietnia, Johnny dostał wyniki większości swoich kolokwiów i stwierdził, że „jest w czarnej dupie”  i nie wie, jak zaliczy ten semestr. Zaczął dużo siedzieć nad książkami i starał się przy tym nie zaniedbywać Anieli. Jakoś się udawało. W połowie maja, przyszedł do mnie strasznie smutny i zbity.
¾     Co jest, Johnny, coś się stało?
¾     Nie, w sumie wszystko ok. Aniela powiedziała mi właściwie, że się we mnie zakochała.
¾     To super, nie?
¾     No niby tak. Ale tak rozmawialiśmy długo, leżeliśmy, i ona nagle wyczaiła Zbrodnię i karę u mnie na półce. I zaczęła tę swoją głupią filozofię. Że Raskolnikow to taki ciekawy człowiek i że ona czuje nim fascynacje, że czyta niektóre fragmenty kilka razy nawet jeszcze dzisiaj, bo bardzo ją interesują ludzkie uczucia, a jego są takie niesamowite. Że on w sumie miał rację, że zabił te lichwiarkę, bo takich ludzi trzeba tępić i tak dalej. Że kara owszem, za wszystko musi być, bo nawet karma to swego rodzaju kara przecież, więc skoro nawet natura coś takiego wyznacza, to ok., kara – owszem, ale czemu od razu taka ciężka, za zabicie kogoś tak bezużytecznego, kogoś tak okropnego, jak ta lichwiarka.
I wtedy już wiedziałem, że to niczego dobrego nie wróży.
¾     I ja jej mówię, że tak nie można postrzegać świata, że kara dla Raskolnikowa była nawet zbyt mała, że należało mu się więcej i tak dalsze… A ona. A ona siadła wtedy na łóżku, zdjęła bluzkę, pocałowała mnie i powiedziała: No ale… Spróbuj zrozumieć Raskolnikowa, Johnny! Co ty byś zrobił na jego miejscu? I wiesz, ja wtedy już straciłem wątek… Skubana… Wygrała ze mną. O Raskolnikowa…
Johnny jakoś pogodził się z poglądami Anieli, lecz tydzień później stało się coś o wiele gorszego.
Zbliżała się sesja, Johnny walczył o swoje miejsce na uczelni bardzo mocno. Podobno istnieją ludzie, którzy zostali wyrzuceni z SGH, ale Johnny wolał nie testować tego na swojej skórze. Poza tym wtedy jeszcze pieniędzy na warunek nie miał. Kuł dniami i nocami.
Od słynnego zdania Anieli minęło około ośmiu dni, kiedy usłyszałem dzwonek do drzwi. Kiedy otworzyłem, zobaczyłem Johnnego z butelką whisky, zapłakanego jak mały chłopiec.
¾     Powiedziała mi, że źle odczytała swoje uczucia, rozumiesz? Że to wszystko była pomyłka. Że nic nie znaczyło.
Poczułem jego ciężar na swoim ramieniu, ryczał jak dziecko chyba ze dwie godziny zanim w ogóle był w stanie utrzymać w ręku szklankę whisky. Aniela zmieniła zdanie, tak po prostu.
                Wtedy zrozumiałem, że małe nieszczęścia Johnnego były tak naprawdę esencją jego życia. Hartowały go na tyle mocno, że z każdym małym drobiazgiem, który poszedł nie tak, jak Johnny sobie założył, było mu łatwiej. Przyzwyczaił się do tego z czasem, więc potem go już nawet bawił ten pech i dlatego umiał zamienić to wszystko w karykaturę szczęścia zamaskowaną uśmiechem. Kiedy jednak przestało mu się to przytrafiać, te wszystkie, małe rzeczy, które tworzyły każdy jego dzień, wytrącił się z rytmu. Zatracił się w szczęściu. W zapachu różowej apaszki Anieli, w zapachu jej włosów, kiedy ją mocno przytulał. Odnajdował w tym przyjemność o wiele większą niż  tylko w radości z kolejnych wpadek, które z czasem stały się codziennością. Jego myśli wypełniała przepiękna dziewczyna, która codziennie mówiła mu dobranoc i dzięki której już nie stał sam pod ścianą na imprezie. Dziewczyna, która jako pierwsza pozwoliła mu się obdarzyć jakimś uczuciem, którego nie znał, do którego nie był przyzwyczajony, jednak dał jej się oswoić. I to wszystko było takie piękne, w najmniejszych szczegółach zaprojektowane do happy endu. Ciche łapanie za dłonie i nieśmiałe buziaki potem przeradzające się w niesamowite uczucie. I kiedy Aniela zniknęła, zabrała to wszystko, co wypełniało świat Johnnego i co było właściwie całym jego światem. Chwilę później okazało się, że Johnny został z niczym. Bez uczuć, bez szczęścia i sam.
                To wydarzenie stało się czołowym nieszczęściem mojego przyjaciela kumulującym w sobie małe nieszczęścia, które nie miały okazji się przytrafić w jego szczęśliwe, anielskie dni. Johnny zrozumiał wtedy, że cały ten jego codzienny pech był tak naprawdę błogosławieństwem, bo woli dostawać w dupę codziennie, ale po troszeczku, niż raz, a naprawdę bardzo boleśnie. Cierpienie Johnnego odczuwałem nawet ja sam. Kiedy tylko patrzyłem na niego, na jego smutny, bezcielesny wyraz twarzy, wydawało mi się, że wcale nie znam tego człowieka i również odczuwałem niesamowity smutek. Aniela odebrała mu nie tylko szczęście, ale też umiejętność transformacji swoich porażek w uśmiech; więc chodził struty i zawalił wszystkie możliwe egzaminy. Próbował, starał się, walczył do ostatniego dnia, ale i tak mu nic nie wyszło. Każdy jego dzień stawał się trudniejszy i wszyscy mówili mu: No zapomnij o niej, przecież tak cię skrzywdziła, a ty jesteś zajebisty, na pewno znajdziesz kogoś innego. A ja wiedziałem, że on nie chce nikogo innego.
                Aniela też nikogo potem nie miała, była sama, samotna. Wszyscy zastanawialiśmy się, dlaczego podjęła taką decyzję, ale nikt nie miał odwagi nigdy o to zapytać.
                Zapytacie: jak kończy się ta historia?
                Teraz mamy dwadzieścia sześć lat, pracujemy. Johnny wrócił rok temu z Anglii i robi doktorat. Aniela dostała pracę w banku, w którym miałem konto. Kiedyś spotkałem ją w centrum, pod jedną z placówek.
¾     Hej, Aniela, hej! – zawołałem żywo. Speszyła się.
¾     Hej, Daniel.
I takie wiecie, pitu-pitu, co słychać, co u Kasi, i w końcu nieśmiało…
¾     Co u Johnnego?
¾     Wrócił właśnie niedawno do Polski, robi doktorat teraz.
Uśmiechnęła się nieśmiało.
¾     Aniela. Właściwie. Powiedz. Już chyba możesz, nie? Czemu ty żeś go wtedy zostawiła?
¾     Przestraszyłam się – powiedziała cicho i bardzo szybko.
¾     Czego?
¾     Tego, Daniel. Tego, że tak bardzo dużo w życiu może zależeć od innej osoby. Tego, że tak bardzo można kogoś kochać. Tego, że to się może zepsuć. Przerodzić w jakieś piekło.
¾     A nie przerodziło się w piekło?
¾     Powter… Zgotowałam sobie największe piekło na tej ziemi – przyznała. Zamilkła na chwilę.
Popatrzyła na mnie psychodelicznie.
¾     Nie było dla mnie nic trudniejszego na tym świecie, Daniel – przygryzła wargę. – Niż nauczyć się żyć bez Johnnego.
Potem rozeszliśmy się każdy  w swoją stronę. Po powrocie do Polski, Johnny na moje wspomnienie o Anieli, powiedział tylko:
¾     Daj spokój, Powter. Przecież ta dziewucha chciała, żebym postarał się zrozumieć Raskolnikowa… Musiała być psychiczna, i tyle.
Pomimo tych słów, w jego oczach widziałem wciąż skrawki przygnębienia i tęsknoty za Anielą, która obdarła go ze wszystkiego, co miał. Tak właśnie się dzieje, kiedy ktoś kończy relację zbyt szybko i zostawia kogoś nienasyconym. Johnny cały czas myślał: Czy ona tęskni za mną? Czy brakuje jej mnie? Czy pamięta mój zapach? Czy pamięta, jak…?
I może to był wyłączny powód, dla którego Johnny tak bardzo pragnął ciągle Anieli. Nie miał dość kłótni, bo żadnych nie było; nie miał dość zrzędzenia, bo żadnego nie było. Wszystko było idylliczne i wręcz idealne.
I ludzie tyle o tym pisali, tyle pisali o miłości i o rozczarowaniach, że w sumie można by się już było tego nauczyć, żeby nie ufać nikomu za bardzo, żeby nie dawać siebie w całości.
Zrozumiałem właśnie wtedy, że największym nieszczęściem Johnnego wcale nie był jego pech, ani porzucenie przez Anielę. Największym nieszczęściem Johnnego było... nienasycenie.

       


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz