niedziela, 5 lutego 2012

oh people i think i need help

Tak więc po tym, jak napisałam na facebooku, że nie mam weny, trafiłam na piosenkę z pianinem, i dostałam olśniewającej chęci napisania tu. Choć może to być też zasługa niedzielnej nudy. Do tego 's' mi średnio działa na klawiaturze, więc się denerwuję, kiedy piszę, ale co mi tam. Wszystko, żeby nie robić lekcji.

/boston/

Powiem wam szczerze, że ostatnie dni i miesiące były i wciąż są nadzwyczaj ciężkie. To nie przez mrozy, ale ogólnie jakiś problem, sama nie mogę dojść do tego, jaki. Czy ze mną, czy ze środowiskiem wokół. Zastanawiałam się ostatnio nad wieloma rzeczami, wczoraj rano nawet napisałam kawałek wiersza w głowie, zaraz po obudzeniu, więc go nie pamiętam. Ale miał dużo wspólnego z autyzmem.
Często pisałam o tym jak bardzo jesteśmy uzależnieni od ludzi i jak bardzo na nas wpływają. Pisałam o tym, że każdego trzeba szanować, bo każdy jest ważny i nawet jeśli jest naszym wrogiem, to bez niego nasze życie wyglądało by inaczej. Ostatnio miałam rozkminę - że tak się wyrażę - czy faktycznie powinniśmy być wdzięczni za to wszystko, co się dzieje w naszym życiu, innym ludziom. Do czego zmierzam? Spotykamy na swojej drodze różnych ludzi. Robimy z nimi różne rzeczy, często przez ich wpływ. Żałujemy ich. A mimo wszystko mówimy - "bez tego nie byłbym tym, kim jestem teraz" - tak, to prawda. Ale czy faktycznie powinniśmy być im za to wdzięczni? No bo, przecież, gdybyśmy ich nie spotkali, może bylibyśmy lepsi? Nie żałowali tych wszystkich okropnych rzeczy, które robiliśmy sobie i innym, bo ich by po prostu nie było. Spotkalibyśmy prawdopodobnie innych ludzi, z którymi zamiast, dajmy na to, na wódkę, wychodzilibyśmy do kawiarni na herbatę. Czy zamiast mówić te oklepane słowa "bez tego nie byłbym tym, kim jestem teraz" nie powinniśmy się zastanowić, czy to, co robiliśmy, było aby na pewno właściwe? No bo może to nas ukształtowało, ale czy faktycznie pozbyliśmy się tego z naszego życia na tyle, żeby uważać się za kogoś dobrego? Czy można się wyzbyć złych rzeczy, które zrobiliśmy, czy stają się one już naszą nieodłączną częścią i nigdy się od nas nie odłączają? Zawsze są gdzieś, choćby głęboko, w naszej podświadomości, i czasem wysyłają nam impulsy spotykając przypadkowych ludzi na ulicy - "zobacz, taki byłeś". Nie da się chyba zapomnieć tego, jakimi byliśmy ludźmi, dlatego myślę, że nie mamy powodu być wdzięczni ludziom, którzy sprowadzali nas na złe drogi za to, że nas tam sprowadzili... Uważam to za lekko pozbawione sensu, bo jeśli chcemy być lepsi, to nie powinniśmy okazywać wdzięczności za żadne zło, które pojawiło się w naszym życiu, bo to się trochę gryzie. Tyle na ten temat.

Do czwartku muszę przygotować prezentację ustną na angielski na temat 'Czy sztuka zmienia nasze życie?'. Sama go wybrałam, więc powinno być lekko. Osobiście uważam, że sztuka ma ogromny wpływ na człowieka i jego życie. Dajmy na to, mamy jakiegoś bezuczuciowego palanta, który nie ma pojęcia jak wygląda obraz Mona Lisy i kto jest jego autorem. W życiu nie kieruje się żadnymi zasadami i powiedzmy, że interesuje go jedynie zabawa. Jak nauczyć takiego człowieka uczuć i czy w ogóle jest to możliwe? Czy jeżeli wetkniemy mu pod nos obraz Kandinskiego, będzie w stanie zobaczyć tam coś poza zwykłymi plamami i kreskami? Uważam, że w każdym z nas istnieje choć odrobina wrażliwości i szacunek dla pracy drugiego człowieka, dlatego często zwracamy uwagę na obrazy w miejscach publicznych. Inna sprawa, że wynika to najczęściej z tego, że albo na coś czekamy (poczekalnie), albo czekamy na kogoś (poczekalnie). ;) W każdym razie, jeśli zdobędziemy się choć raz na odwagę dostrzec w obrazie, książce, wierszu, czy innym przejawie sztuki, coś poza tym, co jest w nich oczywistego, może nas to zaciekawić na tyle, że wpłynie na nasze życie. Jeśli zobaczymy coś więcej w plamkach i kreskach Kandinskiego (np.w  moich ulubionych Małych Światach), np przejmujące rozgoryczenie, rozpacz, może złość, albo zwyczajne roztrzepanie - będziemy bardziej wyczuleni na to, by dostrzec to u innych ludzi. Jeśli sztuka potrafi wzbudzić w nas jakieś uczucia, to zostają one w nas na zawsze.
Kiedyś pisałam analizę Małych Światów. W trakcie pisania jej, uznałam ją za genialną. Teraz uważam, że ssie.

Chciałam jeszcze napomknąć o naszej przeszłości. Co robicie, żeby nie miała ona zbytniego wpływu na wasze życie? Jak zmniejszyć znaczenie przeszłości i ciągle powracające wspomnienia? Czasem żałuję, że obrazy w naszej głowie nie mają opcji zmniejszenia rozmiaru, albo nawet usunięcia. Ale czy wtedy faktycznie było by łatwiej? Czy to, co przeżyliśmy, nie jest tym, dobrze nam wszystkim znanym, bagażem, który każdy z nas musi dźwigać? Przedstawiał to jeden z odcinków How I met your mother i to była całkiem ciekawa wizualizacja tego, że wszyscy mamy jakieś trudności, które nas ograniczają. Czy faktycznie jedynym sposobem na to, by było łatwiej, jest znalezienie osoby, która pomoże nam nieść nasze bagaże? Czy my sami nie potrafimy sobie poradzić z - bądź co bądź - własnym ciężarem? Przerażałby mnie fakt, jeśli faktycznie bylibyśmy uzależnieni od innych ludzi w kwestii radzenia sobie z przeszłością. Myślę, że sami powinniśmy próbować się z tym uporać. Tylko jak zacząć? Jak z tym żyć?
Mogłabym teraz napisać na przykład "jeśli macie jakieś pomysły, dzwońcie na [tu mój boski namber] albo piszcie na [tu mój boski imejl], to wszystko na dzisiaj". Jednakże doskwiera mi ten problem od dawien dawna, i choć próbuję walczyć ze swoją przeszłością, jest ona wpisana we mnie na tyle mocno, że mam szereg uprzedzeń wychodzących właśnie z niej. Bardzo trudno sobie z tym poradzić i właśnie myślę sobie, czy faktycznie teoria walki i podboju przeszłości jest tą właściwą. Może wcale nie trzeba walczyć z przeszłością tylko trzeba przybić jej piątkę i się z nią zaprzyjaźnić...?


źródło: how i met your mother



Everyone’s got some baggage, it’s part of life. But like anything else, it’s easier when someone gives you a hand with it.
or maybe when you try to be friends with your baggage ;)