poniedziałek, 31 października 2011

wszystko jest istotne.

Zróżnicowane dni ostatnio! Takie smutne, ale jednocześnie najszczęśliwsze z możliwych.
Właśnie w tych dniach doceniłam siłę przyjaźni i miłości, o której przez chwilę zapomniałam. Aż wstyd! Ale taka prawda, ostatnio jest tyle do zrobienia, że człowiek gubi się we własnym istnieniu.

Czuję się ostatnio tak cholernie pusta. To znaczy, mam wszystko, tylko brakuje mi tych moich rozkmin. Kiedyś siedziałam gdziekolwiek i to wystarczyło, żeby w głowie mieć setki przemyśleń. Wypalam się? Nie wiem. Smutno mi z tego powodu. Do jakiegoś czasu fajnie było nie myśleć o niczym, ale chciałabym z powrotem wrócić do tego mojego normalnego stanu rozkminiania najmniejszych szczegółów.
Dziś oglądałam fragment House'a, który przekonując jakiegoś chirurga do zbyt trudnej operacji użył takiego argumentu: Bo powiem twojej żonie, że sypiasz z pielęgniarkami. Teraz z siostrą (tu jej imię). Na imprezie podawała ci kiełbaski i nie powiedziałeś "dziękuję", to znaczy, że łączą was silniejsze więzi. Nie wiem, skąd to wziął, ale nasunęło mi to kilka myśli.
Czy faktycznie jest tak, że jeśli już ktoś jest dla nas ważny, to zapominamy o najmniejszym stopniu uprzejmości? O jakimś takcie, nawet o własnym wychowaniu? A właściwie, co to jest wychowanie dzisiaj? I czy faktycznie istnieje? Czy formy życia, które jeszcze do niedawna uznawane były za złe, dzisiaj też takie są? Czy to nie jest tak, że dzisiaj tłamsimy mniejszości, nawet jeśli to mniejszość przedstawia dobro? Łatwo pogubić się w dzisiejszej filozofii, szczególnie w filozofii młodych, która często - nie wiedzieć czemu - jest jakoś dziwnie wypaczona... Przeraża mnie to, bo to przecież moi rówieśnicy. Chodzę z nimi jednym korytarzami i chodnikami, a czasami czuję, że oprócz przedziału wiekowego, jednego budynku - nic więcej nas nie łączy. A przecież jesteśmy - a przynajmniej powinniśmy być - choć odrobinę podobni. Czasem zastanawiam się czy to moja inność poglądów i postaw jest nieprawidłowa, czy tej potężnej większości ludzi, których nawet nie znam. To kolejna wada dzisiejszego świata - ta cholerna anonimowość. Znamy się, bo znamy, ale może nawet nie powiem ci cześć, a może nawet nie wiem, kim jesteś - ale cię znam, żeby znać, i to jest fajne. Mam kolekcję osób, które znam i dostawię tam jeszcze ciebie - a Ty, chciałbyś być taką figurką? Kolejną, jedną z wielu, na tej samej półce z setką innych istnień, o których kolekcjoner niewiele wie? Zastanówmy się, czy faktycznie chcemy być kimś takim. Czy słowo "znać" nie straciło na znaczeniu - i zamiast niejakiego wpisywania się w czyjeś bycie, znaczy jedynie równoległe istnienie, bez żadnego oddziaływania.

Brakuje mi słońca. Wszystko jest przyjemniejsze, kiedy świeci słońce, ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie Wszystkich Świętych z udziałem słońca. Uwielbiam to święto! Od zawsze moje ulubione. Wielu ludzi traktuje je jako najsmutniejsze, ale nie widzę w tym sensu. Mimo wszystko, nie widzę sensu w smutku. Jasne, że zdarza się czasem dołek mniejszy i większy - ale tak poza tym, to przecież jest bezsensowne. Dużo łatwiejsze jest życie, jeśli je doceniamy i potrafimy się cieszyć z najmniejszych rzeczy, jakie mamy. Tak właśnie uważam. Wszystko jest istotne. Każdy człowiek na ulicy, którego dziś minąłeś. Każda wypita i niewypita herbata. Każdy uśmiech i kłótnia, każda bójka i rozejm, każde zagubienie i odnalezienie. Każdy zarówno ten nastawiony, jak i ten zatrzymany zegarek. Każdy koniec. Każdy początek.
Najprościej zrozumiałam to na przecinkach (każdy przecinek jest ważny).
Bycie albo niebycie ograniczone jest naszym nie wiem czy chcesz czy nie twoja niewiedza jest ważniejsza od wiedzy bo to ona pokazuje jak wielkie masz braki i decyduje o tym czy można je jeszcze jakoś wypełnić a jeśli można to jak w jaki sposób i czy w ogóle jest sens bo jeśli nie ma sensu to właściwie po co czy jeśli tego nie naprawisz to wskaże to na bycie czy niebycie więc napraw to teraz tak właśnie w tej chwili zanim będzie za późno.
I ile prościej jest:
Bycie albo niebycie ograniczone jest naszym nie wiem, czy chcesz czy nie twoja niewiedza jest ważniejsza od wiedzy, bo to ona pokazuje jak wielkie masz braki i decyduje o tym, czy można je jeszcze jakoś wypełnić, a jeśli można, to jak w jaki sposób i czy w ogóle jest sens - bo jeśli nie ma sensu, to właściwie po co, czy jeśli tego nie naprawisz to wskaże to na bycie czy niebycie - więc napraw to teraz, tak, właśnie w tej chwili, zanim będzie za późno.
Tekst jest laniem wody na potrzeby programu. :D

Wszystko jest ważne. Musimy to zrozumieć właśnie teraz, póki jeszcze nie jest za późno. Póki nie straciliśmy wszystkiego, na czym nam zależy. Bo jeśli nie docenimy, to stracimy. Zawsze tak jest. Zawsze znajdzie się ktoś, kto doceni, kiedy my coś odrzucimy. Dla nas podarta szmatka, dla innych zbawienny skarb.
Nauczmy się chociaż tego jednego w życiu. Róbmy wszystko źle, ale nauczmy się doceniać to, co mamy. Bo mamy cholernie wiele. Czasem spotykam się z twierdzeniem "jest mało rzeczy, za które mogę dziękować" - w życiu tak nie mów! Jeśli masz dom, ojca, matkę - nawet jeśli alkoholików - to masz za co dziękować, bo milion ludzi na Ziemi nie ma nawet tego i dało by się za to zabić. Za tę odrobinkę miłości, nawet tej przepitej, którą ty gardzisz. A to przecież tylko zagubienie. Choroba na zagubienie - która swoją drogą też bierze się z nieumiejętności docenienia, jak wiele się ma... I to przez takie głupoty traci się najwięcej. Bo to nie ja straciłam Joannę, tylko Joanna mnie. I mogę mieć nadzieję, że kiedyś zatęskni, ale co wtedy zrobię? Nie wiem.

To jest w sumie najpiękniejsze w życiu - że niczego nie możemy przewidzieć. Dlatego wciąż tak wiele rzeczy nas zaskakuje, wciąż tyle spraw na nas działa. Wtedy stajemy się lepsi.


Mało mówię


Tego lata, kiedy zabili Czaszkę, skończyła się moja młodość. Odkąd pamiętam, zawsze trzymaliśmy się razem: Czaszka, Cela, Sebek i ja - ale paczka! Cela i ja - dwóch brudnych punków, Sebek - kibol z bojówek Ruchu Chorzów, no i Czaszka - on nie dawał się sklasyfikować. Nosił szmaty, które po dwóch miesiącach stawały się hitami naszej subkultury, słuchał takiej muzy o jakiej my nie mieliśmy pojęcia (oczywiście zarażał nas nią) i miał takie powodzenie u dziewczyn, jakby co rano wypijał wiadro feromonów; my tylko mogliśmy marzyć żeby na nas choć spojrzały, a on, ten brzydal, miał je w dupie!
Ale to nie te wszystkie bzdury wyróżniały Czaszkę; każdy kto kiedykolwiek o nim słyszał, to jest każdy mieszkaniec mojego pieprzonego osiedla, powie wam bez zająknięcia w trzech słowach co o wyróżniało od reszty naszego dziadowskiego tła: BYŁ CHOLERNYM SZCZĘŚCIARZEM.
Wszystko czego się podjął, kończyło się sukcesem: ten facet nigdy się nie mylił, nigdy nie spóźniał na autobus a kiedy obstawiał mecze, to zawsze trafnie. Dziwne ale nigdy nie grał w totka...
Zginął od kosy, kiedy rzucił się na dresków z sąsiedniej dzielnicy, którzy próbowali zgwałcić jego siostrę - dostał cztery razy po płucach i udławił się krwią. Ale Justynce się udało, skończyło się na złamanej ręce.
Żadnego z jego kumpli nie było tam, żeby mu pomóc; Cela siedział za kradzież miedzi, Sebek sprowadzał gablotę spod niemieckiej granicy, a ja byłem w wojsku. Nigdy sobie tego nie wybaczyliśmy, mimo że nasza "wina" jest czystą abstrakcją.
Minęło osiem lat, wydorośleliśmy na dobre; Cela porzucił dawną ksywę i zgolił łasicę ze łba - teraz jest Panem Grzegorzem i pracuje jako instruktor nauki jazdy; Sebek zainwestował w brzuch i mecze Niebieskich ogląda już tylko z kanapy przed telewizorem, zresztą to mój szwagier, więc złego słowa o nim nie powiem; Justynka zabiła się dwa lata po śmierci Czaszki - ale nie pocięła się, nie nałykała tabletek czy jeszcze czegoś, zrobiła to po męsku: powiesiła się na strychu naszej kamienicy. Jej śmierć była dla mnie katalizatorem, od tamtego czasu olałem całe to poletko, wypadłem z obiegu...
Nadal słucham punkrocka, ale sam. Piję też sam i nie wiążę się z nikim na dłużej niż miesiąc. Mało mówię, a w domu przebywam tylko wieczorami. Coraz bardziej zapominam gdzie mieszkam i wcale nie jestem ciekaw "co słychać u..." Mój numer telefonu mają tylko członkowie rodziny. Zająłem się pisaniem poezji (bardziej pasuje tu określenie "teksty") w Internecie; tam jest cicho i neutralnie. To mi pomaga.
Od czasu do czasu przypominam sobie, co powiedział mi Czaszka na trzy tygodnie przed śmiercią - to było na balandze po mojej przysiędze; Ja jak zwykle wypominałem mu te wszystkie laski, które na niego leciały i wyzywałem go z pijackim uśmiechem, jakim to nie jest farciarzem, a on w pewnym momencie obrócił się do mnie, spojrzał jakoś dziwnie i powiedział:
- Każdy fart kiedyś się kończy - a potem dodał - to miasto mnie nienawidzi. Zapamiętaj.
Zapamiętałem. Pamiętam do dziś.
Wszystko.
tekst autorstwa Półkrwistego, którego nie znam, ale tekst uwielbiam od bardzo dawna i pozwoliłam sobie go tu umieścić. Mam nadzieję, że nikt nie będzie miał z tym problemu, bo naprawdę warto go znać.


Low life by point9.deviantart.com


+ od dziś można mnie polubić na fejsiku; przełamałam się za pomocą ;) o tutaj ;)

wtorek, 25 października 2011

zbudujemy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom

To co mnie powala w ostatnich dniach, to pojawiająca się świadomość, jak wiele zyskałam. Myślałam, że więcej stracę. Jeszcze w lipcu byłam przekonana, że popełniam największy błąd w życiu. A teraz okazuje się, że to być może była najlepsza decyzja pod słońcem.
Wiele zmieniło się od początku liceum. Poznałam ludzi, bez których teraz nie wyobrażam sobie życia. Poznałam świat, o jakim nie miałam pojęcia. I wiem, że bez tego teraz nic bym nie znaczyła. Że chociaż trwa to zaledwie dwa miesiące, jest na tyle silne, że zdążyło się we mnie wpisać. Pustka powoli się wypełnia, wszystko przestaje być bezkształtne, wspomnienia blakną i właściwie stwarzają otoczkę obojętności - bo nic z nas nie robi takich bydlaków, jak przeszłość. To ona uczy wypiąć dupę w przerastających momentach. To ona nauczyła mnie wypić dwa kubki herbaty więcej, a powiedzieć mniej. Dlatego dzisiaj milczałam, choć cios poniżej pasa uderzył we mnie na tyle silnie, że kubki herbaty nie wystarczyły. Pomógł dopiero sen, pomogła matematyka, pomógł każdy, kto się do mnie odezwał.

Mogę powtórzyć jeszcze raz: to najpiękniejsza jesień ze wszystkich jesieni. Wszystko jest tak cholernie nowe, tak trudne, ale jednak tak fascynujące. Siedzisz w autobusie, słońce świeci ci w twarz i w pewnym momencie twoja głowa robi się tak ciężka, że nie wytrzymujesz. Słońce usypia cię i sprawia, że nie słyszysz nic, że o niczym nie myślisz i budzisz się tylko co 10 minut, żeby sprawdzić, czy aby na pewno nie przespałeś swojego przystanku... Co w tym pięknego? Sen, słońce, przystanki? Czy fakt, że robisz to codziennie, i może ci się już nie chce, ale wiesz, że jeśli tego nie zrobisz, będzie ci tak cholernie pusto w domu, z kołdrą i telewizorem - bo to ci nie dostarczy tylu emocji i wrażeń, co inni ludzie.

Historie każdego z nas są wyjątkowe i niepowtarzalne. Jeden z nas w nocy zamiast spać zagryza zęby i płacze tak, żeby nikt nie słyszał. Drugi z nas, zamiast spać, siedzi na stołku w kuchni i patrzy w okno. Trzeci śpi, ale rano wstaje z płaczem. Nie dlatego, że jest piąta i jest niewyspany, tylko dlatego, że nie ma dla kogo wstać i sprawia mu to ogromny ból. Nie ma nic gorszego niż poczucie, że nikomu na nas nie zależy. Że jesteśmy właściwie punktem obojętnym. Jeśli my jesteśmy obojętni - to właściwie lepiej dla nas, prawda? Ale jeśli ktoś inny w stosunku do nas - płacz i zgrzytanie zębów. Bo co to właściwie znaczy - być obojętnym? Czy to znaczy nie mieć zdania, czy że nie zależy mi na niczym, czy może że na czymś zależy mi bardziej niż na wszystkim innym, ale nie umiem sobie z tym poradzić, więc wywalam na to wszystko i mówię, że jestem obojętny? Bo to chyba właśnie nasze najczęstsze kłamstwo: "jest mi to obojętne" albo "właściwie wszystko mi jedno". I nie wiesz, kiedy ludzie mówią faktycznie prawdę, a kiedy kłamią. Ale mi jest obojętne, i to właśnie jest najpiękniejsze - bo z dwojga złego - lepsza jest obojętność niż duszenie się ze złymi emocjami. Wszystko najpierw lepiej zamienić w obojętność. Później albo się rozmyje, albo nacechuje dodatnio, albo po prostu o tym zapomnimy.

Kolejny dzień z serii nie chce mi się i wszystko mnie przerasta. Ale też kolejny z serii jaki piękny dzisiaj dzień. Nie pamiętam, kiedy powiedziałam to po raz pierwszy. Pamiętam, że było to do pana Darka, który chyba miał jakąś marudną minę: "Panie Darku, niech pan się uśmiechnie, taki piękny dzisiaj dzień!" I od tamtej pory mi to zostało, praktycznie na każdy dzień.
Najpiękniejsze są chwile, kiedy chce mi się płakać, i odkrywa to gromada ludzi. Podchodzi do mnie i wszyscy zgodnie mówią "przecież taki piękny dzisiaj dzień". I wtedy przypominam sobie, że przecież nie raz było gorzej, że osiągnęłam kiedyś prawie samo dno, a teraz już jestem ponad tym. Że to wszystko, co robię, kim jestem, jest ważne. Nawet jeśli nie dla mnie, to może dla kogoś innego. Może kiedyś to moje "jaki piękny dzisiaj dzień" ocali komuś życie, albo przynajmniej wywoła uśmiech na twarzy - nie ma nic piękniejszego od świadomości, że uśmiech na twarzy drugiej osoby jest chociaż częściowo naszą zasługą. Może któregoś dnia, na przejściu dla pieszych rozejrzysz się i stwierdzisz, że warto komuś pomachać. I machasz. Jedni mają cię za kretyna i skończonego idiotę, a drudzy odmachają - to właśnie ci są podobni do ciebie. Nigdy się nie zastanawiamy, co kieruje ludźmi, którzy odmachują. Chociażby jedna prosta rzecz - zauważają to, że ty machasz. Wiedzą, że nie konkretnie do niego, że machasz do ogółu, a jednak odmachują. To taka inna forma "cześć", trochę bardziej obszerna, więcej mówiąca o człowieku - bo obejrzał się, bo postanowił odmachać, chociaż cię nie zna, postanowił wyodrębnić się z większości ludzi, którzy albo cię nie widzą, albo nie chcą widzieć, albo właściwie mają cię w dupie - bo czy machasz do innych, czy latasz po ulicy z nożem - to nie ich sprawa. A tamci właśnie uważają, że to ich sprawa, i czynią tak banalny gest, a tak cholernie ważny. Bo jeśli nawet nie wiem jak bardzo chciało by wam się płakać, a pomachacie komuś obcemu, i odmacha wam, poczujecie nagle przypływ nieznanej siły, nieznanego wsparcia i uśmiechniecie się. Mimo, że smutek rozsadza wam głowę, mimo, że twoje myśli zaraz eksplodują. To w takim momencie nie jest ważne. Bo ważni są inni ludzie, na których tak rzadko zwracamy uwagę.


felsies.deviantart.com

piątek, 21 października 2011

małe tęsknoty, duże zwątpienia



czemu mnie zostawiłaś joanno
czy naprawdę zaszkodziłam
twojemu nieszczęściu

rozpiera mnie żal gniew
i chciałabym rzucić tobą
jak ty o podłogę
i zbierać tylko te dobre kawałki

zasmucam spacery 
bo nie ma we mnie nadziei
na powrót w kolorowym deszczu

jutro istnieje jedynie w głowie
kolejne dni bez ciebie
a ludzie kochają mnie bo odeszłaś

wróć choć na chwilę
pozwól dotknąć swojej twarzy

wtedy przekonasz mnie że było warto
a ja ciebie że nie ufam już nikomu

19.10.2011 (c)alyoudiot


Czasem tak trudno nam się przełamać. Milion scenariuszy w głowie i zero odwagi, by je wypełnić. Po co to wszystko? Dodawanie sobie jakiejś złudnej nadziei, że może jednak... A przecież nie. Przecież nie po to się odchodzi, żeby wracać. 
Jesteśmy beznadziejnie słabi. Poważnie. Możemy zgrywać Bóg wie kogo, ale w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy tak samo słabymi istotkami. Bez innych, nie znaczymy nic. A im mniej jest innych, tym mniejsze nasze znaczenie. Bo w sumie, to oni budują to, w co wierzymy, ale czy to faktycznie prawidłowe? Czy warto wierzyć, kiedy za każdym razem jest to samo? Na czym w ogóle polega wiara, i jakie są jej granice? Trzeba wierzyć za każdym razem od nowa, czy kiedyś w końcu odpuścić? Jeśli ktoś notorycznie robi to samo, a my dalej w niego wierzymy, czy nie lepiej było by dla nas samych zaprzestać? Bo po co komu ta wiara? Niechciana nic nie znaczy.
Wtedy zaczynają się zwątpienia. Zdezorientowanie, co robić, a czego nie. Czego uniknąć, i czy w ogóle w coś brnąć. 

Mało pamiętam z tego tygodnia, bo był trudny. Często ogarniało mnie takie poczucie beznadziejności, że aż nie umiałam się ogarnąć. Co najlepiej z niego pamiętam? "Leczymy oczy", które nasunęło mi jedynie myśl, że potrafimy uleczyć wszystko - "leczymy uszy", "leczymy nogi", "leczymy ADHD" nawet "leczymy serca" (biedni kardiolodzy...) - i jedyne, czego nie potrafimy uleczyć to to, co mamy w środku. Ja nawet już nie umiem rozmawiać. A przecież mnie uczono - źle ci, to rozmawiaj. Znowu zamknęłam się, nie wiem czemu, nie wiem, jak to odwrócić. Było dobrze, było genialnie, a teraz jest pustka, jakby wszystko, co mam, oddalało się ode mnie, albo to ja spadała w pewnego rodzaju przepaść, gdzie nikt nie może mnie złapać, a wielu by chciało mnie uratować. I jedyne, co można powiedzieć, to "do zobaczenia na dole". Mówią, że warto schodzić na samo dno, bo można się wiele nauczyć - wiele nauczyć można się też wyciągając wnioski z żyć, które nas otaczają - niekoniecznie ze swojego. 

A co z tęsknotą? Czy można ją dzielić na gorszą i lepszą, trudniejszą i łatwiejszą, czy każda z nich jest tak samo trudna? Ta codzienna, pojawiająca się już w chwili odejścia od Ciebie i ta głęboka, od lat niezmienna, beznadziejna, bo już nigdy nie zniknie. Może jedynie wyblaknie, stanie się mniej wyraźna, ale zawsze już będzie częścią mnie, bo coś, co było, a zniknęło, pozostawia w nas niezmywalne ślady. Nie umiemy się resetować, dlatego wszystko, co przeżywamy, wpisuje się w nas na zawsze. I w mniejszym czy większym stopniu, to pozostaje już w środku. Jak sobie z tym radzić? Czy wystarczy czekolada, codzienne "ogarnij się", czy może potrzeba czegoś więcej? A może nie potrzeba nic, bo może tak po prostu musi być, żebyśmy cokolwiek umieli docenić? Nie wiem. Mało w tym tygodniu wiem. Wiem, że mam na imię Ola. Że dziś wyszło słońce. Że każdego dnia w tym tygodniu powiedziałam "jaki piękny dzisiaj dzień", chociaż każdy następny był dla mnie gorszy od poprzedniego. Że zawiodłam się na ludziach co najmniej trzy razy. Że wypiłam łącznie ponad trzydzieści pięć herbat. Że nie istnieją ludzie, którzy nie zasługują na uśmiech. Że każdy z nas potrzebuje przytulenia. Że Ania specjalnie dla mnie założyła dwa różne kolczyki, bo chciała mi pokazać, że ma nie tylko niebieską ważkę, ale też fioletową :) Że wszystkie miejsca na Ziemi są piękne, jeśli jest się w nich z odpowiednią osobą. Że muszę brać coś na pamięć, bo w tym tygodniu zapomniałam o przynajmniej piętnastu rzeczach (w tym o moim telefonie, dziękuję Pawełku :)).
I widzisz, wypisałam totalne bzdety, a zobacz, o ilu rzeczach świadczą. Że może jednak jestem dla kogoś ważna, że może nie wszystkim wiszę, chociaż się na wielu przejechałam. Że może mi zimno, ale jednak są osoby, które pomagają mi to przetrwać. Że może jest beznadziejnie, bo może usycham, bo wszystko wydaje mi się smutniejsze niż zwykle, ale coś sprawia, że to jest jednak najpiękniejsza jesień z wszystkich jesieni, bo spędzona z takimi ludźmi, o jakich nawet nie miałam śmiałości marzyć. Nie zastanawiamy się nad codziennymi sprawami, a wynika z nich tyle budujących rzeczy. 
Spotkałam ludzi, którzy mnie odbudowali, ale jeszcze nie raz spotkam ludzi, którzy mnie zburzą. Jednak wierzę w to, że wtedy nie zostanę sama. I tylko ta świadomość pozwala mi przetrwać każdy kolejny dzień.



oO-Rein-Oo.deviantart.com


mówisz, że kochasz deszcz, a rozkładasz parasolkę, gdy zaczyna padać. mówisz, że kochasz słońce, a chowasz się w cieniu, gdy zaczyna grzać. mówisz, że kochasz wiatr, a zamykasz okno, gdy zaczyna wiać. właśnie dlatego boję się, gdy mówisz, że kochasz mnie.

poniedziałek, 17 października 2011

za każde potem

Que hermoso dia ! ;)
Tak bym podsumowała ten dzień... Bo mimo wszystko był piękny.
Na samym wstępie SPROSTOWANIE.
W poprzedniej notce napisałam: (...) Mama od małego uczyła mnie, jakie to ważne i dlaczego. Nigdy nie pozwalała rysować mi miliona serduszek, bo mam tylko jedno. Podzielone na małe kawałeczki: trochę mamy, trochę babci, trochę cioci... 
Poprawna wersja:
(...) Podzielone na małe kawałeczki: trochę mamy, trochę babci, trochę cioci, dużo Pawełka.
I PRZEPRASZAM <3


W każdym razie, ostatnio w ogóle nie mam przemyśleń. Wyłączyłam myślenie. Chociaż dzisiaj przemknęła mi myśl "napiszę o tym na blogu" - ale, jak to ja - zapomniałam, co to w ogóle było.

Nie wiem, czy was również tak ganiają za picie herbaty z łyżeczką w kubku. To jakieś durne przyzwyczajenie, a może nawet i przesąd? "Bo oko sobie wydłubiesz", "bo tak nie wypada". A co jeśli ta właśnie mała łyżeczka jest przejawem naszej ogromnej samotności? Być może roztrzepania? A może ktoś po prostu lubi pić herbatę z łyżeczką! Nie z cukrem, bo po co - tylko z łyżeczką.
Ja osobiście piję herbatę właśnie z łyżeczką po 1. z przyzwyczajenia, po 2. na złość mamie, która, jak anegdota tak bardzo lubiana przez moją rodzinę głosi, w moim wieku przegoniła chłopaka tylko dlatego, że nie wyjmował łyżeczki ze szklanki.

Mamy w sobie gdzieś wbudowane takie przyzwyczajenia, z których nawet nie zdajemy sobie sprawy. Robimy multum rzeczy charakterystycznych tylko dla nas i czasem o tym w ogóle nie wiemy.
Są ludzie, którzy jedzą tylko po jednej stronie stołu, w jakimkolwiek miejscu. Ludzie, którzy muszą zrobić pranie koniecznie raz w tygodniu, nawet jeśli ubrania są czyste. Ludzie, którzy wszystko zaczynają lub kończą jedynie o pełnych godzinach. Istnieją nawet ludzie, którzy liczą kreski w danej literze, albo tacy, którzy progi przekraczają jedynie prawą nogą.
Każdy z nas jest charakterystyczny, każdy z nas jest inny, więc nie wiem, po co się ujednolicamy, albo próbujemy do kogoś dostosować się zmieniając siebie. Nie mówię tu o jakiejś pracy nad sobą, która jest konieczna, tylko o jakiejś kompletnie diametralnej zmianie, tak o, z dupy, bo trafiłem na takie towarzystwo, a może właśnie łyżeczka z herbaty mnie podkusiła ... Właściwie nie wiem czemu, ale się zmieniłem, bo może to jest trendy, może w modzie, a może po prostu się sobie znudziłem, więc teraz będę zły i niedobry, a jak mi się znowu znudzi, to będę aniołkiem. A po drodze zrobię 290438947840 rzeczy, których będę żałował. Ale to w sumie nieważne, bo przecież żyje się raz i wszystkiego trzeba spróbować, bo nieważne co potem. Bo może potem nie będzie? Często przecież nie ma potem. Ale dopóki jesteś, jest też zawsze potem. Można nawet powiedzieć, że potem to taka nieodłączna część istnienia, bo jeśli istniejemy, istnieje również wcześniej, teraz, i to cholerne potem. Bo chociaż go nie ma, to potem będzie.
Pytanie czy faktycznie warto żyć tak, jakby miało nie być tego potem? Czy to faktycznie opłacalne, jeśli narobimy głupot z myślą, że nie będzie potem, a potem będzie codziennie przez kolejne 50 lat? Czy nie lepiej obrać jakiś inny tok myślenia, który sprawiłby, że korzystalibyśmy z tego, co daje nam życie, ale jakoś może rozsądniej, może łagodniej, bo może jednak to potem nadejdzie? Nie traktujmy przyszłości jakoś czegoś, co nie istnieje tylko dlatego, że nie jest materialne. Wiele rzeczy pomimo tego istnieje, a wiele z nich utrzymuje się jedynie z naszej wiary. Wiatru nie dotkniesz, a jesteś pewien jego istnienia. Słońca też nie dotkniesz, właściwie widzisz je tylko i wierzysz na słowo naukowcom, że to nie jest zbiorowa halucynacja. Prawda, że twoje życie diametralnie by się zmieniło, kiedy ktoś udowodniłby, że w sumie to słońca nie ma, ale tak mocno chcieliśmy, żeby było, że wszyscy je widzimy?
Przyszłość też istnieje i jest jedynie w naszych rękach. Zbudujemy ją tak, jak będziemy chcieli i wbrew pozorom na jej rozwój największy wpływ będą miały te rzeczy najmniejsze. Zawsze o wszystkim decydują rzeczy najmniejsze. Małe, smutne spojrzenie w metrze, kiedy zastanawiasz się czy kochasz - i postanawiasz walczyć, bo nie chcesz nikogo obdarzyć takim spojrzeniem. Przypadkowe otarcie ręki o rękę i czujesz się przez chwilę ważniejszy dla kogoś, kto cię nie zauważa. Bo może zapamięta twój dotyk, może choć przez chwilę zajmiesz jego myśli - tak, to nadzieja. Przyjemny zapach i smak herbaty rano i czujesz się od razu silniejszy - uśmiechasz się i tego dnia postanawiasz się nie poddawać, nawet jeśli mówisz tak sobie codziennie - przegrasz dopiero wtedy, kiedy przestaniesz próbować. Te najmniejsze chwile w naszym życiu mają na nas największy wpływ. Te duże tylko nas tłamszą. Nieważne czy są dobre, czy złe, czy miłe, czy paskudne, duże rzeczy zawsze przytłaczają. Mimo wszystko.



pozwól mi pochować własne sny
na pożarcie łzom rzucić ostatnie nadzieje
gdzie jest wolność
kiedy wierzę?

doceń mnie
moje kruche kochanie
przewija myśli na paciorkach

wyśmiewają w twarz
za współistnienie
a przecież wszyscy wpisaliśmy swoje bycie
w namniejszy oddech przypadkowych ludzi
nieważne czy przepalony
czy tak przyjemnie czysty

krzyczę zostaw ale jeśli odejdziesz
zniknę w sekundzie twojego
pierwszego kroku

od kilku dni nie umiem bez ciebie zasnąć

13.10.2011 (c)alyouidiot



W tym miejscu jeszcze pozdrowię Pawełka, bo mi strasznie dziurę w brzuchu wiercił o tego posta. Ostatnio tu zaniedbuję, nie dlatego, że nie mam czasu, bo chociaż nie mam, to zawsze bym go znalazła, ale jakoś głowę mam ostatnio wolną od przemyśleń. Wcześniej dużo rzeczy nie dawało mi spokoju - teraz, jak już pisałam, postanowiłam przestać myśleć i żyje mi się dobrze. Od czasu do czasu coś wymyślę.

Dziękuję Ci za każdy dzień. :)


FROM LITTLE THINGS BIG THINGS GROW 
by LoverDgirlA1065.deviantart.com

środa, 12 października 2011

umrę jeśli odejdziesz

Ostatnio jakaś ogromna pustka w głowie. Po raz pierwszy od dawna, takie totalne nic. Błogie uczucie, naprawdę. Przyjęłam piękną postawę życiową, która bardzo mi się opłaca, bo: 1. niczego nią nie psuję, tak jak to bywało do tej pory 2. jest wiele łatwiejsza. Wbrew pozorom potrzeba do niej więcej wysiłku, ale to w niczym nie przeszkadza. Mało mam też czasu ostatnio na zastanawianie się nad czymkolwiek. To smutne, ale przynajmniej jest niewiele chwil, w których czuję się źle. Bo, albo śpię - tak właśnie - albo nie śpię ... Dziwne. A kiedy nie śpię, to zawsze mam co robić - na tyle mam co robić, że aż mi się nie chce tego robić, więc po prostu sobie siedzę, i tego nie robię, a jak mija mój czas nie-spania, w ostatniej godzinie zaczynam coś robić. A potem znowu idę spać, oczywiście. Zgubiła mi się gdzieś w tym poezja, ale cały czas o niej pamiętam. Na moje szczęście dostałam też mejla od Artiego, co bym na forum czasem zajrzała. Wiele perełek można tam znaleźć, co cieszy mnie i ... i właściwie, to tylko mnie.

Czego się nauczyłam w przeciągu ostatnich kilku dni ...
Na pewno, żeby czytać tematy z podręcznika od historii. To najświeższa nauka, bo z dziś.
Co jeszcze? Może, że najmniejsze rzeczy cieszą nas najbardziej, ale też bolą najbardziej.
Zależy od człowieka. Mi w pamięci zostaną prędzej wyrazy twarzy - rozczarowania, zdziwienia, smutku, strachu, rozpaczy - niż jakieś wypowiedziane przez niego słowa. A jeśli już coś by się miało tyczyć słów - bardziej zapamiętam ton wypowiedzi niż jej treść. Takie właśnie małe szczegóły są istotne.
No bo spójrz; powiesz najpiękniejsze: kocham.
Jeśli powiesz je prawdziwie, z uczuciem, ze szczerością, to będą najpiękniejsze słowa w życiu. Jeśli powiesz je byle jak, tak ot, żeby były powiedziane, bo może wypada, a może będziesz się lepiej czuł, jeśli kiedyś to w końcu wypowiesz, ale byle komu, żeby tak po prostu, o już, powiedzieć - skrzywdzisz. Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak robimy niektóre rzeczy, jakim wzrokiem obdarzamy niektórych ludzi, z jakim tonem się do nich odnosimy. Oni mogą to odebrać różnorako, a co jeśli odbiorą źle? Siedzą potem godzinami i główkują, co zrobili nie tak, gdzie popełnili błąd, w czym zawinili, i czy może coś, a może nic, bo może to tylko gorszy dzień? A co jeśli nie? Jeśli nie gorszy, a najgorszy, i właśnie przeze mnie? Czy może przeprosić, ale za co?
Rzadko myślimy o innych ludziach i to jest nasz podstawowy błąd. Czasem nie jesteśmy świadomi, jak małymi duperelami jesteśmy kogoś w stanie skrzywdzić. Bo może właśnie my, jesteśmy dla niego kimś istotnym i nawet o tym nie wiemy? Wstydzi się przyznać, boi się przyznać - nie wiadomo? Ale czemu by nie założyć, że dla każdego jesteśmy ważni? Czy wtedy z góry nie szanowalibyśmy się bardziej? Bo, powiedz mi, czy jesteś w stanie nie szanować kogoś, kto w jakiś sposób traktuje cię jako kogoś ważnego? No miotasz nim? To nieludzkie, znając czyjeś uczucia, się nimi zwyczajnie bawić. Bo to nie zabaweczki, mam rację? Nie ma nic bardziej kruchego od naszych uczuć, dlatego nauczmy się je szanować i tym samym szanować innych ludzi. Oczywiście, jestem zdania, że na szacunek jako taki trzeba sobie zasłużyć, ale też uważam, że każdy z nas ma wbudowany jakiś minimalny poziom szacunku dla każdego. A potem ten szacunek rośnie, a później znowu może spadać, do tego minimum, nie niżej, bo jednak niżej pewnego stopnia nawet nie mamy odwagi zejść.
Jak dla mnie, najbardziej na szacunek zasługuje miłość.Mama od małego uczyła mnie, jakie to ważne i dlaczego. Nigdy nie pozwalała rysować mi miliona serduszek, bo mam tylko jedno. Podzielone na małe kawałeczki: trochę mamy, trochę babci, trochę cioci... Skoro mam jedno, muszę o niego dbać, i nie mogę dawać go każdemu, bo w końcu by mi go rozerwali. ; Nie pozwalała też mówić często kocham, bo co to właściwie znaczy? Więcej niż lubię, bo nie jesteś mi obojętny, ale właściwie jaki jesteś? Ważny - no ale przecież cię nie lubię... Nie lubię, nie jesteś obojętny - może nienawidzę? Ale czy wtedy...? Nie, to nie jest nienawiść ani nielubienie, ale to też nie jest lubienie ani obojętność. Więc jak powiedzieć, że lubię bardziej, że fascynujesz, że może znaczeniem nawet przewyższasz mnie? Że może nie wstanę dla siebie, tylko dla ciebie i wtedy jest piękniej? Jak nazwać to uczucie, kiedy widzisz cokolwiek i szukasz w tym właśnie tego kogoś, kogo nie lubisz, który nie jest obojętny, więc... Więc może kocham? Ale skoro wtedy miałam 7 lat, to czy faktycznie mogłam kochać? Mamę, babcię, ciocię...
Był taki cytat, zaraz znajdę...

(searching...)

Nie szafuję lekkomyślnie słowem miłość, są jednak ludzie, którzy są w stanie powiedzieć, że kochają kiełbasę.
- Joseph Conrad

Hah, to jest dobre pytanie, czy kiełbasa faktycznie zasługuje na wyznanie miłości, skoro zaraz zostanie przez nas pochłonięta? ;) Zjeść z miłości, też coś w tym jednak jest :D
Uważajmy na te słowa, bo to najpiękniejsze, co można usłyszeć i jednocześnie najpiękniejsze, co można powiedzieć. Bo w ogóle miłość jest najpiękniejszym, co możemy dostać i najpiękniejszym, co możemy dać. Więc szanujmy ją, apeluję! Żyjmy w przekonaniu, że właśnie ta miłość, którą mamy, może być tą najpiękniejszą! Nie spieprzmy tego, na czym nam zależy, choć raz, naprawdę. Starajmy się do upadłego. Bo przecież warto!



zawsze kiedy chcę żyć krzyczę
gdy życie odchodzi ode mnie
przywieram do niego
mówię - życie
nie chodź jeszcze


jego ciepła ręka w mojej ręce
moje usta przy jego uchu
szepczę


życie
- jak gdyby życie było kochankiem
który chce odejść -


wieszam mu się na szyi
krzyczę


umrę jeśli odejdziesz

Halina Poświatowska


oO-Rein-Oo.deviantart.com

piątek, 7 października 2011

co było, a nie jest

Dawno nie miałam tak paskudnego dnia. Naprawdę. Do któregoś momentu było pięknie, a potem wszystko razem zaczęło się powolutku pieprzyć.
Nie wiem, co nas zmusza do wiary. Chyba już taka nasza natura, że musimy w coś wierzyć. Ja wierzę w innych ludzi, na czym codziennie się przejeżdżam. Co za bzdurna taka wiara, oparta jedynie na naszych nadziejach. Rozpada się tak łatwo, jak łatwo przyszło ją nam zbudować. Po co stawiamy ludziom w ogóle jakieś wymagania? Oni często nawet o nich nie mają pojęcia. To jakieś puste przekonanie, że możemy nimi sterować. A przecież nie możemy ...
Tyle ostatnio pisałam o akceptacji, a sama nie bardzo potrafię to zrobić. Zastanawiam się czy to wszystko, co ostatnio wydarzyło się u mnie w życiu, zostawić, czy przekreślić. Bo mogę wybrać. I cokolwiek bym nie wybrała, kogoś skrzywdzę - ba, nawet każdym z tych wyborów skrzywdzę siebie. Masochizm, sadyzm, bezsens i tragizm w jednym. Nie umiem wierzyć w przypadki, ale wiara w Przeznaczenie mnie wykańcza.

Często się zastanawiam, co by się teraz działo, gdyby życie pokierowało nami inaczej. Nie biorę tu pod uwagę roku, dwóch, czy trzech, tylko ostatnie dwa miesiące. Tylko dwa miesiące, a wszystko zmieniły radykalnie.
... wszystko.

Dzięki Tobie uśmiecham się do ekranu telefonu w drodze na przystanek, do szkoły, do domu. A ludzie tak dziwnie się patrzą. Jakby uśmiech był czymś niecodziennym.

Sama nic już nie wiem. Niewiedza to najgorszy stan. Bo właściwie nie wiesz, czy jesteś smutny, czy może to tylko chwilowe, czy kochasz, czy jesteś tylko zakochany, czy może to zwykłe przyzwyczajenie, czy twoja wiara jest słuszna, czy to może naiwność, czy to, w co pokładasz nadzieje, ma jakiś sens, czy go nie ma... NIE WIESZ. I tyle. Głowisz się dniami i nocami i nie wiesz. A mógłbyś zrobić tyle, prawda? Byle nie samemu, bo wtedy jesteś już niemal pewien, że to nie ma sensu. Tak, i w sumie to jest jedyna rzecz, którą wiesz, za którą możesz ręczyć - że nie da się żyć samemu, że kogoś potrzebujesz. Pytanie czy wykorzystasz to, co los ci daje, czy to odrzucisz. A tego, oczywiście, nie wiesz.

nowe miejsca, nowi ludzie i wciąż nowe kłopoty.
słuchasz o tym czy żyjesz tym? sam nie wiem,
z gruntu małe ma znaczenie co było a nie jest.



limuzyna

jadę ekstrawagancką pięknością
przewijają się dźwięczne obrazy
jak charles na winylowych płytach

między toksycznym światem a blachami
słucham bluesowych głosów deszczu

wybijam rytm unchain my heart
z pewnością że lady white nie zabija
- myliłam się sir lancelocie

zamknęłam oczy a ty w mojej głowie
miłych snów
mi-łych snów

co za pieprzona ironia losu
oddech oddech
a w radiu sweet dreams

jakby autostrada A4 była schodami do nieba

18.12.2009 (c)alyoudiot 


Do tego wiersza mam ogromny sentyment. Byłam wtedy w ciężkim stanie. Uwielbiam go.


 electric-lady-killer.deviantart.com


Życzę wam milszych dni ;-)

środa, 5 października 2011

gruzy.

Dziś wracałam ze szkoły z mamą. Przy drodze, którą tak często mijam, stoją ruiny "zamku". Jedziemy i mama mówi do mnie nagle "a wiesz, że one mają mroczną historię?" "Jaką?" "Jakiś facet wybudował to dla swojej narzeczonej podobno, ale im nie wyszło, i to tak stoi teraz i straszy". Dlaczego o tym piszę? Żeby pokazać wam, że niekiedy z miłości mogą pozostać jedynie ruiny. I nic więcej. A miłość przecież nie jest czymś płaskim, czego możemy się pozbyć ot tak, co zniknie na nasze zawołanie. Ale czasem znika bez naszej woli i wtedy jedyne, co możemy robić, to patrzeć, jak się rozpada albo jak odchodzi.
Ludzie widzą w tym zamku brzydotę i fakt, że nie wygląda estetycznie. Ja w nim widzę nieszczęśliwą miłość, o którą ktoś jednak walczył. Może to jedna i wielka nadinterpretacja, jednak daje do myślenia. Co jeśli z nas miłość zrobi takie ruiny? Czy faktycznie piękno, jakie potrafi dać jedynie miłość, jest warte naszego rozkładu? Czy wyżej powinniśmy stawiać swoje dobro, czy miłość, jeśli są ze sobą sprzeczne? Co wtedy robić?
Nie wiem.

A co z naszymi nadziejami? Pamiętam cytat z filmu, który oglądaliśmy w autobusie w drodze powrotnej z Londynu. Nie pamiętam, o czym to był film, pamiętam tylko tyle: Jeśli przypadkiem zawiodłeś się na swoich nadziejach, nauczyłeś się nie prosić o więcej. I ja też już nie proszę, bo mam tego serdecznie dosyć. Męczy mnie to już. Zapach wiecznej kpiny losu ze mnie jest dobijający. Ile można? Za którym razem się uda? Czy to faktycznie tak wiele, jeśli chce się jedynie kogoś, z kim można by przejść to wszystko razem? Każda samotność jest straszna, ale ta beznadziejna jest okrutna. Potem nagle pojawia się ktoś, kto daje ci namiastkę szczęścia i nadzieję, że to może być coś więcej. Ale ty nie masz na to zgody. Chcesz bliskości, miłości, ale nie masz zgody na to wszystko, co jest w tym człowieku. Więc jak to możliwe? Że jednak istnieje coś, że nie potrafisz odpuścić? To chyba jakieś błędne przekonanie, że wszystko można zmienić. A nie można, jak się dziś przekonałam.
Każdy dzień mnie czegoś uczy.
1. Nie ufaj każdemu z góry, niech każdy zdobywa twoje zaufanie indywidualnie.
2. Jeśli już zaufasz, to trzymaj się tego zaufania, choćby nie wiem, jak bardzo by cię kusiły jakiekolwiek podejrzenia.
3. Jeśli ktoś cię pokocha, nie musisz odwzajemniać jego uczucia, bo udawaną miłością krzywdzisz go dwa razy bardziej.
4. Jeśli kogoś pokochasz, nie ukrywaj tego, bo twoja miłość zamieni się w bezlitosny monologowy lament i płacz.
5. Jeśli pokochasz niewłaściwą osobę, to właściwie KLDJSJFD wie, co wtedy zrobić...

Czy w ogóle istnieje pojęcie: "niewłaściwa osoba" ? No bo, co to właściwie znaczy, że ktoś jest "niewłaściwy"? Nie spełnia naszych oczekiwań? Jest sprzeczny z tym, w co wierzymy, w czym pokładamy nadzieje? Burzy nasz światopogląd swoim skrajnym? Kim jest człowiek niewłaściwy, i czy tak naprawdę istnieje?
Z tego by wychodziło, że każdy z nas ma swoją definicję "niewłaściwości", dlatego tak naprawdę nie ma czegoś takiego. Każdy z nas jest, jaki jest, a inni muszą to akceptować. Wszyscy zasługujemy na szansę zrozumienia. Jeśli już zostaniemy przez kogoś zrozumieni, doceńmy go. Naprawdę. Bo ten człowiek znaczy dla nas więcej niż którykolwiek inny. Bo tylko on widzi w nas rzeczy, których nawet sami czasem nie potrafimy w sobie dostrzec.


gruzy  

czuję się nieswojo
przytłoczona przez cegłę
z wyrytym uśmiechem

dziwne że nie mówi
chociaż słyszę jakiś szmer
ale chyba nie w moim języku

porozmawiaj ze mną
choć dziś dachy tak smutne
bo wiatr ułożył nas między sufitami
24.01.2010 (c) alyouidiot


i'm gone
you tried to emphasize and side with both your ghosts
in time I swore I'd take the straight and narrow path but still won't
i hold this fear I'm only trying to do my job tonight

kiss him on top his lips and crucify the fire

we built this house with our hands, and our time, and our blood
you built this up in one day to fall downward and rust

never really feel the same
never gonna be the same
 
FaustReygar.deviantart.com

sobota, 1 października 2011

w soboty nie tykam matematyki.

Obaj jednocześnie odkryli, że tam zawsze był marzec i zawsze poniedziałek, i wtedy zrozumieli, że Jose Arcadio Buendia nie był tak obłąkany, jak mówiła rodzina. Lecz przeciwnie, on jeden miał umysł dość jasny, by zbliżyć się do prawdy, że czas także ulega potknięciom i wypadkom i dlatego może się rozbić, i zostawić w jednym pokoju ułamek swojej wieczności.
- Gabriel Garcia Marquez, Sto lat samotności

Doświadczam ostatnio wielu silnych uczuć, odczuć i emocji. Nie wiem, czy to spowodowane jest aurą jesieni, która zawsze budzi więcej w człowieku, czy może jakimiś małymi sprawami, które gdzieś wokół mnie krążą.
Z dzisiejszego dnia wyciągnęłam jeden wniosek: Dni są dużo piękniejsze, kiedy wstaje się o 5 rano.
Jeden wniosek i aż tysiąc pytań, rozmyślań, z każdym słowem, gestem, dostarczane mi były nowe powody, dla których mogłabym mnożyć przykłady (choć generalnie w soboty nie tykam matematyki).

Nie wiem, czy kiedykolwiek byliście w sytuacji, która niby wydawała wam się dziwna, może aż nieprawdopodobna, a jednak dostarczała wam multum radości. Sytuacja, w której walczycie sami ze sobą. Bo nie wiadomo, czy mają wygrać wasze przekonania, czy uczucia. Bo co, jeśli obdarzamy uczuciem przeciwieństwo, a nawet zaprzeczenie naszych przekonań? Ludzi nie można zmieniać, można im coś uświadamiać - ale nigdy zmieniać. Tego nauczyłam się w przeciągu ostatniego roku, który właściwie dokładnie w tym miesiącu mija. Nie mamy wpływu na ludzi. Jedyne, co możemy robić, to żyć, tak jak chcemy i w zgodzie ze sobą. Oddziałujemy na siebie, mogą nas zmieniać czyjeś zachowania czy poglądy, ale tylko pod warunkiem, że sami chcemy tych zmian. Zmiany na siłę czy zmiany "dla kogoś", są bezsensowne. Potem owy "ktoś" znika i znika też niejaka "motywacja". Znika motywacja, więc stare życie wraca. Wszystko zatacza jakieś beznadziejne koło.
Ja też wróciłam do punktu wyjścia, nie wiedzieć czemu. Nie robiłam niczego dla nikogo. Znowu obgryzam paznokcie, aż do bólu. Nie wiem, co chcę tym zamazać, albo z czym chcę sobie w ten sposób poradzić. Jest we mnie coraz więcej złości i zdenerwowania.
Przykro mi też, bo się zawodzę. Ale na czym? Na jakichś bezpodstawnych nadziejach, które sama sobie stwarzałam. Od początku sobie powtarzałam: nie można, ale nie, czemu niby nie można, nic nie jest zakazane i wszystko jest dla ludzi. Ludzie też. Ale przecież wiedziałam, że więcej będzie bólu niż radości, więcej nerwów niż uśmiechu, ale wszystko zabrnęło zbyt daleko, żeby się teraz z tego wycofać. Co ze mnie za Matka Teresa, że wolę skrzywdzić siebie, niż kogoś innego? Czy to racjonalne? Czy to w ogóle postawa człowieka, wystawiać siebie, a chronić kogoś innego? Kim on musi dla nas być, że choć znamy swoje dobro, brniemy w dobro jego? Na litość boską, czy to cecha charakteru, czy jakieś odgórne przekleństwo?
A może jednak błogosławieństwo. Tylko wykańcza strasznie, i już na samym starcie czuję się wycieńczona, że Pan na Górze znowu wystawia mnie na tak ogromną próbę. Czy liczy się tu ilość wkładanego wysiłku, czy poświęconego czasu? A co jeśli i tu czas zatrzyma się, i zawsze będzie sobota, a wiedząc, że w soboty nie tykam matematyki, zaniknie mi w końcu umiejętność jakichkolwiek rachunków? Czy potrzebne nam są ułamki wieczności? Nie chcę wieczności, właściwie sama nie wiem, czego chcę. Może jedynie ciepła, żeby nie było zimno w listopadowe popołudnia. Uśmiechu, żeby otarł październikowe łzy. Może tylko jakiegoś człowieka. Nie, zaraz. Nie jakiegoś. Bo przecież zawsze jest taki, który obchodzi bardziej, prawda? Obchodzi nas z kim rozmawia, czy patrzy na nas tak samo jak na resztę, czy może jednak trochę inaczej. Czy dotyka z szacunkiem, czy tak jak wszystkich. I co, jesteś tym wyjątkiem czy nie? Bo jeśli nie będziesz dla niego, to zawsze znajdzie się ktoś inny, kto doceni. Bo wszyscy jesteśmy skarbami.


ulga

dźwięk perkusji za oknem budzi neurony.
może słońce znajdzie dziś litość i nie rozpuści nam wosku
może księżyc uklęknie na znak pojednania z mrokiem

roztłuczemy puste butelki w proteście stłumionych emocji
a potem zedrzemy bakterię kłamstwa z dusz naszych przodków

czy jest coś piękniejszego od codzienności
w której z każdym wschodem wstaje nowe życie
gdzie nadzieja ma smak cytryny i orzeźwia oczy
tak smutno zatrute benzyną

zapiszemy zapałkami spalone wspomnienia
żeby nikt węglem nie kreślił kolejnych biografii

sama usiądę na przystanku
wskażę swoje samotności i zamknę je w puszce
ewolucja zaćmiła mi wzrok
ale z pamięci dyktuję głoski które wpychają ją do kosza

co czuję teraz, czy wolność czy rozpacz,
nie wiem.
wsiadam w autobus i jadę tam gdzie kończy się wszechświat

1.10.2011 (c)alyouidiot

A, no i dziś nauczyłam się równania :D
9x - 7i > 3(3x - 7u)
"wyznacz i"
(ale się buntowałam oczywiście, bo przecież w soboty nie tykam matematyki).
9x - 7i > 9x - 21u
-7i > -21u
7i < 21u /7
i <3 u


I tyle zapamiętam sobie z tego dnia.