wtorek, 30 sierpnia 2011

sznurki

30 dzień miesiąca sierpnia dobiega końca. Zaraz idę spać, bo wstać muszę bardzo rano. Niezbyt dobry to był dzień. Popołudniu mnie zmogło i dostałam temperatury. Ale wieczorem mi się poprawiło! Babeczko.

Gdzie ja to usłyszałam? "Łkający anioł" ? Nie mam pojęcia... Coś ktoś w telewizji tak dziś mówił, ale już nie pamiętam w czymże to było. W każdym razie, na noc mi to wyszło z głowy. I stworzyło pewne dziwactwo.



łkający anioł wywiesił na sznurkach
nasze papierowe słowa
tak proste problemy

przez chwilę myśleliśmy
że coś znaczymy
że nadajemy sens tym samym dźwiękom
chwilom

wszystko trwało sekundę i urwało swoje bycie
a sznurki tańczyły na każdym wietrze
oceniliśmy je na łatwe i puste

czy to ważne czyja ręka je trzyma
jaka siła nimi kołysze
czy fakt że łagodnieją z każdym gestem

pozwól słońcu spalić te kartki
aniołom przyspawać nowe
bo nic co sprawia ból nie jest warte wieczności

30.08.2011
(c) alyouidiot


Kiepska jestem w tytułach, ale jak wam coś wpadnie do głowy, to możecie dać znać. Czasem pytam ludzi tak znienacka "co ci sie kojarzy z..." i wtedy dostaje ciekawe tytuły. Nie wiem, co mnie dziś podkusiło, żeby zapytać o to właśnie Kaesdego. Na pytanie "coś smutnego?" dostałam odpowiedź "smutne jest dla mnie to, że mój kolega nie zdał komisa. Znaczy, trochę smutne" Stanowczo za długie jak na tytuł. I zupełnie nie pasuje :D

W czwartek mam zwyczajne lekcje. Oby gorączka puściła, bo dzisiaj nawet układanie pasjansa mi nie wychodziło. 


źródło: marialivia16.deviantart.com

ENJOY :)

niedziela, 28 sierpnia 2011

parasolki

Siemson! Wróciłam z ostatniego wakacyjnego wyjazdu, który dał mi niezmiernie dużo radości! Było bardzo wesoło i baaardzo śpiewająco. Mam nadzieję, że efekty naszej - wbrew pozorom - ciężkiej pracy, zostaną docenione :)

Znalazłam coś lekkiego, w sam raz na niedzielne popołudnie. Słoneczne, choć trochę zimnawe!



parasolki

 
pada deszcz a ludzie w rękach
trzymają kolorowe parasolki
czy to złudne nadzieje że może jednak
może w końcu dziś krople zmienią barwę

zawodzą się szybko i łykają tabletki
bo to jedyne rozwiązanie
...

to troska?
że bloki zwykle tak brudne
dziś żółte
krzyczą kiedy nie chcesz słyszeć

że taki piękny dzisiaj dzień

14.01.2011 (c) alyouidiot


No cóż. Zbliża się szkoła wielkimi krokami. Może to i dobrze? Choć strach jest ogromny. Nie, nie przed ludźmi. Tylko przed tym, co się z nami stanie. Boli mnie to dorastanie. I szczerze mam już go dosyć ...


Miłej niedzieli, i co z poniektórymi spotkam się nawet jeszcze dzisiaj ... na wiejskim OWOCOBRANIU. :)


autor: Paulina Kurach :)

niedziela, 21 sierpnia 2011

dni poprzednie

Hej. Technicznie jest już dzień nieparzysty. Ale praktycznie, żyję jeszcze dniem poprzednim, więc wszystko gra. Chciałam cosik napisać bo wyjeżdżam jutro :) Powinno być bardzo sympatycznie, bo pogoda szykuje się nieziemska!

Ten wiersz napisałam dawno temu i byłam załamana, więc ciężko przypisać go teraźniejszej mnie. Ale, przeszłość to też część nas, której nigdy się nie pozbędziemy. Niektórzy próbowali mnie przekonać, że można o niej zapomnieć i nie zwracać na nią uwagi, ale uwierzcie, ignorowana przynosi gorsze skutki.



modlitwa


cześć Boże
zabrałeś mnie sobie
wyrwałeś lecz nie uwolniłeś

przykuła mnie pustka
dla mnie Boże dla innych mniej
bo błogosławieni ci co cierpią

zabrałeś go sobie
wyrwałeś mi i zakneblowałeś
gdzieś nie wiem gdzie
kogoś już kogo też nie wiem

zmieniłeś mnie
albo to ja siebie odsunęłam
od niego nie od Ciebie

a może kazałeś mu uciekać bo wiedziałeś
że pójdę z nim
nie umiem tak żyć

daj więcej chcę więcej błagam
szczęścia na chwilę na dwie daj osiem

nie zapomnieć nie umrzeć a umierać

3.01.2010 (c) alyouidiot


Miejmy nadzieję, że dziś będę mogła usnąć, bo ostatnio mam jakieś z tym kłopoty. Choć wczoraj usnęłam o 21 i obudziłam się o 11 (rano). Ale to z innych powodów...

źródło własne ;p


so there we are, an angel and a man,
both just standing there with blood on our hands.
what we gonna to do now? - this what i thought.
but before i could say it the angel talked.
he said im in here for life, anyway, your only in here for five ill take the blame.
so go right now don't feel ashamed,
but 'o Lord i do that's why i pray!
im prayin' o' Lord im prayin to you...

czwartek, 18 sierpnia 2011

co było w tej miłości?

Co było w tej miłości, że dałbyś się za nią zabić? Czym różniła się od innych, tych przed nią i tych po niej? Co to była za miłość, co to były za dni, noce, podróże wielkie i małe, czemu tego już nie ma?


Nie mam wątpliwości, że była to prawdziwa miłość. Działa się tuż obok mnie, i choć na pozór się skończyła, to jednak wierzę, że to jest do naprawienia. Zasmuciła mnie i od kilku dni dumam, jak tak wielkie uczucie można tak szybko skończyć. A potem jedynie nie dawać sobie z nim rady.

Kiedyś napisałam coś wierszopodobnego, jednak bardzo rytmicznego. Często gra mi w głowie, a że pasuje do mojego nastroju, pozwolę sobie przytoczyć.
Z tym, że nie ma tytułu.



bałem się odejść

perony zaludnione w kierunku
wysp bezludnych
pociągi przesuwają się wolno po torach

a ja stoję
boję się odejść

zatrzasnę jakieś drzwi i uduszą mnie ściany
swoimi rękoma tak mocno
przestaję oddychać

krzyczy wróć
a ja z palcami w uszach

odchodzę

22.09.2010 (c) alyouidiot


Może niektórzy umieją sobie poradzić z porzuceniem, odejściem. Ale nie każdy. Jeden zaraz sobie znajdzie jakieś zajęcie, jakichś przyjaciół, a może nawet nie przyjaciół, ale kogoś, byle kogo, żeby wypełnić pustkę. Drugi będzie siedział i płakał. A trzeci wspominał i miał nadzieję, że może jednak wszystko wróci do starego porządku. Że może jednak, któregoś dnia, w obojętnie którym tłumie, wpadnie się, a nawet jeśli nie, to przecież się próbowało.


Miałeś tak kiedyś? Nie możesz zasnąć, trzymając w ręku telefon, ciągle odblokowując klawiaturę - a nuż, może jest sms, może nie było słychać dźwięku... Rano wstajesz półprzytomny, szukasz kogoś w tłumie ludzi, choć wiesz, że tam, go nie ma... Żyjesz nadzieją, że może... Może dziś, może właśnie w tym tłumie... Że może... Ach, miałeś tak? Bagatelizujesz wszystkie inne sprawy, tylko dla tej jednej, chociaż doskonale wiesz, że jest ona pozbawiona sensu.... Miałeś tak? No właśnie, nie miałeś, więc proszę, nie mów mi, że rozumiesz.


wtorek, 16 sierpnia 2011

dokąd?

Nie wiem dokąd! Dziś wstałam o 12 i ledwo żyję. Jest 15:45 a ja siedzę w piżamie. Dziś czeka mnie ciekawa noc, prawda?

Ten wiersz ... Hm. Nie jest taki stary. To znaczy, pewnie jest, ale straciłam rachubę czasu. Wszystko mi się miesza, jakbym zgubiła gdzieś kilka miesięcy swojego życia. To upłynęło tak szybko... Mam wrażenie, że napisałam go wczoraj. A napisałam w listopadzie :|



dokąd


kolejka do wieczności
dziś była ogromna
sprzedawali dusze za kawałki
marnych papierków
nie miało to dla mnie
znaczenia bo i tak stałem
obok

to już zostało w nas wpisane
że wsiadając kiedyś wyjdziemy
idąc zatrzymamy
a patrząc przestaniemy w końcu widzieć
koleje
kolejki
kolejeczki rzeczy

nie ma dni nocy ranków i wieczorów
spójrz jak łatwo się zatracić
stojąc zwyczajnie człowiek za człowiekiem

21.11.2010 (c) alyouidiot


Ma coś w sobie, co sprawia, że go pamiętam. Wiele rzeczy nauczyłam się dzięki poezji. Bo to nie jest tak, że siadasz i piszesz, co chcesz. Przynajmniej u mnie. Ja mam tak, że piszę przez dziesięć minut. A potem czytam, i zastanawiam się, o czym to. To najlepszy sposób, żeby poznać siebie. Czasem po miesiącu dopiero potrafię skojarzyć "Boże, a przecież pisałam dokładnie o tym, dlaczego wcześniej się nie skapnęłam?". Dlatego wolę pamiętać, co piszę. Nie, żebym miała jakieś zdolności przepowiadające przyszłość, ale to pomocne. Nie wiem, na czym to polega, nie wiem dlaczego piszę w niejakim 'transie', że nawet sama czasem nie wiem, co napisałam. Może tak już miało być.



miqulski.deviantart.com

niedziela, 14 sierpnia 2011

trzysta sześćdziesiąt pięć herbat.

Wiersz napisałam bardzo dawno. Właściwie, nie pamiętam, kiedy to było, ale że wszystkie datuję, to datę mam. Nie pamiętam jego powstania, wydawało mi się, że jest młodszy. A ma prawie dwa lata. Staruszek. Próbowałam nim czegoś nowego, dopiero wchodziłam w niejaki świat poezji. Brakuje mi go, ale już nie mam na to odwagi.




fusy


pierwsza herbata o poranku
przesiąknięta snem i nadzieją
ja roztrzepana

druga herbata przy obiedzie
gorąca
czekam

trzecia w kolejce na dworcu
doradza nie uciekać
nie słucham

czwarta już w pociągu
z trzema łyżeczkami samotności
zbyt gorzka

piąta na pustej ulicy
potajemnie uśmiecha się do mnie
nie wierzę

szósta w szpitalu
- dla zdepresjonowanej pani
powiedział mężczyzna
w białym płaszczu
wypiję

siódma już w domu
jak zwykle pustym
nikt nie zauważył że mnie nie ma
mieszkam sama

trzysta sześćdziesiąta piąta
już chyba ostatnia
nastąpiło wyzerowanie
zaczynam nowe życie


.


pierwsza herbata
a tu wpisz co chcesz


18.10.2009 (c) alyouidiot






WildWinyan.deviantart.com


MIŁEJ NIEDZIELI :-)

piątek, 12 sierpnia 2011

optycznie chorzy

Wiersz, który dodam dziś, napisałam na fizyce. Tak jest, przy dziale optyka... Mierny.



optycznie chora

to chyba niebudujące
zostawiać swoje ślady jedynie
w jakichś białych stuprocentach
celulozy

łzami rozszczepiać dusze
to takie trochę pryzmatowe
gdzie załamują się oczy twoje
moje ja i ty

a za nami w półcieniach żyją
pół-anioły
z pół-krzykiem na pół-ustach
próbują złączyć się w jeden

zatańczmy razem tango
może uda nam się odbić
może podepczemy sobie palce
łudząc się że pół-nas tylko na pół istnieje

13 wrzesień 2010 (c) alyouidiot


oprisco.deviantart.com


A JUTRO MAM URODZINY. tak tylko mówię.

środa, 10 sierpnia 2011

zapomniane historie

Wczoraj był dzień nieparzysty, dlatego nie napisałam nic. Wkleiłam jedynie opowiadanie. Bardzo szybko je napisałam, kilka miesięcy temu.



Niedyskretności Amber

      Amber w odcinku czterotysięcznym sto dwudziestym ósmym pewnie znowu zdradzi Ricka. Nie wiem w ogóle, czy zdradziła go wcześniej, ale przyjmując główne założenie tegoż oto serialu, bez wątpienia ciekawego ogromnie, bez wątpienia przyciągającego przed ekrany milionową publiczność, pewnie zrobi to jeszcze nie raz. A dwa. A trzy. A może pięć sześć cztery. 
     Siedziałam właśnie, jak zwykle zresztą, sama w domu. Od czasu do czasu pobąkiwała mi lodówka, od czasu do czasu Rick mówił „nie”, sama Taylor jeszcze żyje, Ridge ma pięćdziesiąt dwie kochanki, a Amber... no właśnie. Amber stoi bezczynnie na ekranie i mi się przygląda. A ja siedzę bezczynnie na kanapie i przyglądam się właśnie jej. 
     Zastanawiało mnie tylko, co przyciąga jej wzrok właśnie na mnie, skoro ma miliony, podkreślam miliony, innych widzów do wyboru. Ja, zwykła blondynka, o jakichś niewiadomojakich oczach, pieszczotliwie zwanych „malinowymi”, chociaż z malinami miały najmniej wspólnego. Co jest właśnie we mnie, że to właśnie ja przykuwam jej wzrok? 
     - I co, Amber? – powiedziałam do niej, a ona tylko się uśmiechnęła. W tym momencie usłyszałam dzwonek do drzwi. 
      Zostawiłam Amber, jej dziwne problemy, których nie rozumiałam i nie potrafiłam, a może nawet nie chciałam zrozumieć. 



Mam dziś kiepski dzień. Nie wkurzajcie mnie dzisiaj, zlitujcie się nade mną. Nie dość, że mam nadszarpnięte nerwy, to jeszcze sobie pięknie paluszek w szufladzie przytrzasnęłam. Aż się popłakałam. Nie wiem czy z bólu, czy ze złości.

"Samotność na obcasach depcze mi po palcach. Szukam gwiazd na niebie, a tam - samoloty... Nawet romantyzmu brak."

Dzisiaj życzę Paulinie wszystkiego, co najlepsze! Wszyscy jej życzymy, prawda? W końcu ma dziś szesnaste urodziny. Tylko raz w życiu się je ma. Przykro mi, że pogoda wsio psuje.


Miałem dwadzieścia osiem lat i masę sztucznych przyjaciół. Ponoć byłem sławny.

To nie było moje marzenie. Chciałem tworzyć muzykę, ale nie za taką cenę. Grałem tanga, śpiewałem po swojemu, z jakimś durnym, mało-polskim akcentem. Nie byłem szczęśliwy.
Brakowało mi tego, co w życiu uważałem za najbardziej istotne.
      - Mr. Iks! Strzała! – podszedł do mnie Suchy.
      - Strzała... – odparłem cicho.
      - Browar?
      - Nie.
      - No wyrwałbyś w końcu jakąś dupę...
      - Suchy, zajmij się swoją dupą, a mi daj spokój. Nie mam ochoty na browary i     jednorazowy seks. Jestem już za stary.

      Suchy był moim klawiszowcem. Grał świetnie, ale też był nieszczęśliwy. Imprezował, dużo pił, dużo się kochał, ale potem niewiele pamiętał. To jakby żyć, tylko zapomnieć połowę swojego życia. 


Stworzyłam tyle postaci, że sama się w nich zgubiłam. Tyle niedokończonych historii... To znaczy, w mojej głowie są dokończone. Znam zakończenie każdej z nich. Szkoda, że brakuje mi odwagi, czasu i słów, żeby je wszystkie dokończyć.
Może kiedyś.


     Marcin codziennie robił to samo. Wstawał o szóstej rano, mył się, jadł śniadanie, zakładał czystą koszulę, czarne spodnie, sutannę i koloratkę. Był dosyć leniwy, więc niekiedy zdarzało mu się wstać pół godziny za późno – jednak nigdy nie spóźnił się na poranną mszę. Potem zwykle kładł się jeszcze spać – tak jak zawsze między kolejnymi spotkaniami czy zbiórkami. W parafii był krótko, a i księdzem był od niedawna. 
    Jego największą pasją była muzyka. Czasem po prostu leżał na swoim łóżku i słuchał jej godzinami. Koło siedemnastej trzydzieści słyszał pukanie do drzwi i głos zawsze tego samego ministranta mówiącego głośno „Proszę księdza, znów ksiądz to robi! Za pół godziny wieczorowa!”. 
    Był 13 wrzesień. Tego dnia czuł się wyjątkowo słabo. Miał już wymigiwać się od mszy, kiedy usłyszał okropny krzyk. Wybiegł zmachany przed drzwi. 
       - Co za bzdurny rower! Aaaaghr! – wrzeszczała młoda dziewczyna usiłując wyjąć wplątaną nogawkę od spodni.

Marcin zaśmiał się głośno. Dziewczyna odwróciła się szybko w jego stronę. 
- Daj, pomogę – zaproponował. 
- Nie trzeba – powiedziała ton ciszej i dużo łagodniej – pójdę do kościoła z rowerem przy nodze. 
- Cóż za złośliwa bestyja! – dodał rozbawiony i sprawnie wyciągnął wkręconą nogawkę. 
Dziewczyna opuściła głowę, widocznie z lekkiego wstydu, i zarumieniła się lekko. 
- Przepraszam. Trudny dzień. I dziękuję. 
- No tak, trudne dni najlepiej kończyć wieczorową mszą – odparł uśmiechnięty. 
- A ksiądz to chyba ma dziś wręcz znakomity humor! – zawołała ironicznie.
- Dopiero od pięciu minut – odpowiedział. Widocznie spłoszył tym dziewczynę, bo ta jedynie spojrzała na niego sucho i poszła w stronę budynku kościoła. 


Ta była z dedykacją: "Wszystkim kardiologom, by nigdy nie trafili na tak zranione serca". 

Czasem się zastanawiam, co miałam w głowie, kiedy to wszystko pisałam. Bo niektóre rzeczy nie są normalne. Siedzę czasem, przeglądam cały folder, czytam to wszystko i myślę sobie "Boże, faktycznie, czemu o tym zapomniałam?"



     Ludzie mnie skrzywdzili. Codziennie krzywdzili mnie na tyle znacząco, że kiedy przestałam oddychać, nawet tego nie zauważyli. Było bardzo dużo dni samotnych, zanim jeszcze przestałam oddychać. Samotne dni, to te spędzone na ławce. Te, spędzone gdzie indziej, nie były już samotne. Mieszkałam na ławce, więc niesamotnych dni było bardzo mało. 
Nigdy na tej mojej ławce nie zmarzłam z zimna – a z ludzkiej obojętności, bo ktokolwiek by koło mnie nie przechodził, nigdy na mnie nie spojrzał. Nie wiem, czy bali się, że im coś zrobię. Nie ćpałam, ale oni o tym nie wiedzieli. Mieli dużo różnych, dużo ważniejszych spraw niż rozstrzyganie ich wewnętrznego sporu – czy ja to jestem tą narkomanką, czy też może nie. 
Te ich śmieszne rozmowy, że skręcili nie w tę ulicę, i już biegną, że wsiedli nie do tego pociągu, że wyszli za późno z domu – o, albo ta najlepsza – że ... Już nie pamiętam. Przestaje pamiętać swoje życie, tak to już jest, kiedy się nie oddycha.

Oddychanie było moją pasją, zaraz po śpiewaniu. Często na tej mojej ławce śpiewałam, a ludzie myśleli, że jestem pijana. Nigdy nie byłam pijana, bo nigdy w życiu alkoholu nie tknęłam – nie wynikało to z braku pieniędzy, bo pieniądze miałam, a z jakiegoś urazu psychicznego, którego początku – nie pamiętam. Wiele już zapomniałam. 
Tak, miałam pieniądze, a pomimo tego mieszkałam na ławce. 
Cholernie chciałam żyć, cholernie chciałam oddychać, ale też cholernie chciałam zobaczyć ... 
Nie pamiętam już co ... 
Pamiętam, że na ławce wylądowałam z prostego powodu. Z powodu NIE. 
Powód NIE, jest powodem o niebo lepszym niż powód TAK. Bo gdyby to był powód TAK to nie wylądowałabym na ławce. 

Kiedyś byłam szczęśliwa. Zwykłam nawet kogoś kochać, budzić się koło niego i koło niego zasypiać ... Kiedyś powiedział nie i obudziłam się na ławce. 
Wiele rzeczy mu nie powiedziałam. Właściwie to nic nie powiedziałam, bo mało mówię i mało mówiłam. To pewnie przez problemy z oddechem. Ale on nigdy na to nie narzekał ... Mówił do mnie w innym języku, którego nie potrafiłam zrozumieć, którego nie rozumiałam. Jednak przez fakt, że tak bardzo chciałam go zrozumieć, poczułam z nim niejaką więź. Pewnie dlatego, że mnie rozumiał, choć niewiele ze mnie wydobył ... 
Kiedyś mówiłam wszystko i komu popadnie, potem ktoś powiedział nie i przestałam mówić. To było zanim obudziłam się na ławce. 
     Nie pamiętam jego imienia, bo obiecałam sobie nie pamiętać i nie wspominać. Coś jednak każe mi to tu czy tam, umieścić, żeby może ktoś, kto ma problem taki jak mój, wiedział, jak się nie zachować. 
Odszedł ode mnie, bo pewnego dnia powiedziałam zbyt dużo, a on się na to nie zgodził ... 


Niewiele wynika z mojego szczęścia. 
Właściwie to nic z niego nie wynika, bo go nie ma. 
Nie istnieją wnioski, jeśli nie istnieją sprawy.
Sprawa szczęścia u mnie od dawna nie istnieje. 
Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym, że słowo szczęście nie ma liczby mnogiej, a nieszczęście takową posiada? Chyba z góry wiadomo było, że szczęście nie ma szans przy takiej masie nieszczęść, jaka może na ludzi spaść. Ten fakt miotał się za mną cały dzisiejszy dzień, choć przestałam oddychać. Nie bardzo umiem wytłumaczyć, czym różni się oddychanie od życia, ale różni się czymś na pewno. 

Wiem, że jest dużo ludzi dużo bardziej nieszczęśliwych ode mnie. I to nie w wymiarze nieszczęśliwej miłości, porzucenia, samotności czy ławki, ich nieszczęście jest głębsze i trudniejsze, ich nieszczęście ich pochłania. Jest jak taka czarna dziura umiejscowiona nie gdzie indziej jak po środku człowieka, która z dnia na dzień wysysa coraz więcej z niego, jego uczuć, jego codzienności, jego twarzy. 
Dlatego ludzie nieszczęśliwi nigdy nie mieli dla mnie twarzy. 
Ja straciłam twarz odkąd zamieszkałam na ławce. 

Moje oczy paliły mnie z dnia na dzień coraz bardziej – czasem sobie myślałam, że pewnego dnia obudzę się w wiecznej ciemności, że przestanę widzieć jeszcze więcej niż już przestałam. Ławka wyłączyła mi kolory. Ludzie plątali się po chodnikach, ale byli szarzy, wtedy znacznie łatwiej było się do nich przyzwyczaić. Te kolory, a może barwy raczej, nigdy nie powodowały zawrotów głowy. Powodowały tylko niezmierny ból, jaki powodują rzeczy, które są, zawieszone między tymi, których nie ma. 
Kiedy czegoś nie mamy, to fakt, że chcielibyśmy to mieć, a może fakt, że to nawet straciliśmy, pożera nas dużo efektowniej niż fakt, jak wiele jeszcze mamy.


       - Masz ogień? – podszedł do mnie chłopak. Wyglądał trochę jak ja. Definitywnie (i ostatecznie) nie posiadał twarzy. Włosy miał. Ciało miał. Nie miał twarzy. Ciekawe czy też mieszka na ławce. 
        - Nie palę – odparłam beznamiętnie. 
        - To tak jak ja – powiedział i usiadł koło mnie. 
        Oparł się wygodnie na mojej ławce i siedział. Od dawna nie czułam się tak dobrze. Rozumiesz, czasem wystarczy zupełnie obcy człowiek, który usiądzie obok ciebie chociaż na chwilę i po prostu będzie koło ciebie siedział. 
Ale on nie wstawał. I chyba nawet mu się to nie śniło. 
      - Długo tu jesteś? – zapytał w końcu. 
      - Nie pamiętam. 
      - To tak jak ja – mruknął i znów pogrążyliśmy się w milczeniu. Choć ten rodzaj milczenia całkiem mi odpowiadał, bo nie było w nim nic krępującego. Oboje nie mieliśmy twarzy.
  
      - A tęsknisz za kimś? – pytał ciągle. 
      - Tak. 
      - ... 
      - Wiem, to tak jak ty – wyprzedziłam go sprawnie. 
      Pomimo braku twarzy, uśmiechnął się. Ludzie bez twarzy się uśmiechają. Ale u nich to ledwo zauważalne. Sam się przyjrzyj przechodniom, czy któryś z nich idzie i się uśmiecha? Są tak zajęci przebieraniem nogami, spieszeniem się i udawaniem, że chodniki są wygodne, że nawet nie mają czasu się uśmiechnąć. Uśmiech w naszych czasach to abstrakcja. Uśmiech przestał istnieć, od kiedy ludzie przestali go używać. I ten dzień można by uznać za przełomowy dla ludzkości – bo, może właśnie dziś, uśmiech powróci na swoją niewidzialną orbitę i znów zacznie krążyć wokół Ziemi. Wszystko dzięki mnie, ławce, jemu i tęsknocie mojej i jego za nim i za nią, za nasze wspólne rozterki uwieńczone suchym przytuleniem trampczynej podeszwy właśnie powierzchni mojej ławki.
Nie musiały się walić mosty, nie musieliśmy zabijać potworów, żeby ocalić świat z wiecznego nieszczęścia. Wystarczyło latami zbierać siły, żeby po prostu się uśmiechnąć. 



To jedynie utwierdza mnie w przekonaniu, że warto się uśmiechać. Znalazłam nawet list do Pana Quashtona, który od zawsze był dla mnie zagadką. Uwierzcie. Przeglądając stare foldery można się dowiedzieć o sobie rzeczy, o których dawno się już zapomniało. Mam jednak zagwostkę, czy kończyć te wszystkie historie czy dać im spokój i zacząć nowe. Nie wiem sama, nie chcę mi się szukać już wiersza na dziś. Jeśli to czytasz, naciesz się tym, co skleciłam od stycznia 2010 roku, kiedy to napisałam "Spowiedź" a zaraz potem dokończyłam ją i wyszło "Po drodze do nieba". Mało z kim się tym dzielę - może nawet się tego trochę wstydzę?
To wszystko mówi o mnie znacznie więcej niż niejeden wiersz. A zresztą. Nieważne!


Ashyndeton.devianart.com


wtorek, 9 sierpnia 2011

kukiełka bez twarzy


 “Chciałbym, żebyśmy byli motylami i żyli jedynie trzy letnie dni – trzy takie dni z tobą dałyby mi więcej szczęścia niż cała historia może uzbierać.”





-          Dziękuję – odparłam, kiedy kelnerka postawiła mi na stoliku filiżankę herbaty. Siedziałam sama w zatłoczonej kawiarni i wpatrywałam się w brązowe kółko otoczone porcelanowym murkiem. Jakbym miała jakąś nadzieję, że nagle da mi odpowiedzi na tyle zadanych pytań, na które nikt nie potrafił mi odpowiedzieć. A może nie chciał?
-          Przepraszam, mogę się dosiąść? Straszny tu tłok, a ja zmarznięty jestem i nie chce mi się dalej iść. Tylko tu zauważyłem wolne miejsce. – zapytał chłopak wyraźnie starszy ode mnie.
-          Nie ma sprawy, chyba, że masz nadzieję, że szybko stąd pójdę, wtedy będę musiała odmówić.
      Uśmiechnął się jedynie, zdjął płaszcz, powiesił go na krześle i zaraz po tym na nim usiadł. Przywołał kelnerkę eleganckim ruchem i zamówił herbatę. Nie miałam potrzeby, by zaczynać z nim rozmowę, ale jego obecność dodawała mi otuchy. Chociaż było tam mnóstwo ludzi, zanim przyszedł, czułam się strasznie samotna. Czasem to wystarczy. Drugi człowiek obok, który będzie pił z tobą najzwyczajniej w świecie herbatę.
      Po pięciu minutach, kelnerka wróciła z filiżanką.
-          Dziękuję – odparł ciepło i pożegnał panią uśmiechem – A ty – zwrócił się do mnie – Czemu jesteś taka smutna?
-          Zamyślona – fałszywie sprostowałam.
-          Ah! Zamyślona... – uśmiechnął się ironicznie – Nieładnie kłamać.
-          Małe kłamstwa nikomu nie zaszkodziły.
-          Małe kłamstwa ranią tak samo jak duże kłamstwa. Bardzo mnie teraz boli – spojrzał na mnie tymi swoimi ogromnymi piwnymi oczami.
-          Przepraszam. Masz rację, jestem smutna.
-          Dlaczego?
-          Nie przywykłam zwierzać się obcym ludziom.
-          Uh, jaka zimna!
-          Herbata? – zapytałam naiwnie.
-          Nie. Ty.
      Zastanowiło mnie to. Może dlatego to wszystko właśnie tak się potoczyło? Jednego dnia straciłam wszystko i jedyne, co z niego pamiętam, to moje słowa skierowane rano do mamy po śniadaniowej awanturze – zimne i puste „wychodzę!”. Tego dnia nie wróciłam do domu.
-          To jak będzie? Wyżal mi się. Pewnie więcej się nie spotkamy.
-          Nie mam zamiaru – odparłam, dopiłam ostatni łyk herbaty, zarzuciłam szalik, wzięłam płaszcz i wyszłam. Przechodząc obok okna zauważyłam jedynie, że wcale go to nie ruszyło. Siedział spokojnie, rozglądał się po kawiarni i głupkowato się uśmiechał.

      Bez wątpienia nic od tamtego dnia nie będzie takie samo. Czułam to już w momencie, kiedy zadzwonił do mnie telefon, a pan w słuchawce powiedział „Julia? Julia Rembertowicz? Proszę o jak najszybsze zjawienie się w szpitalu...” po tych słowach wyłączyłam się zupełnie. Resztkami racjonalnego myślenia, chwyciłam długopis, zapisałam adres i próbowałam tam „jak najszybciej” dojechać. Komunikacja miejska robiła wszystko, żeby mi to utrudnić.


      Po wyjściu z kawiarni poszłam prosto do domu. Tydzień później, miałam dawać korki Aśce z równoległej. Zapisała mi adres, a ja, znając już komunikację miejską, wyszłam z domu godzinę wcześniej. Jak się okazało, dojechałam znacznie szybciej niż przypuszczałam. Równie szybko znalazłam jej blok. Nie dzwoniłam domofonem, bo akurat z bloku wychodziła jakaś starsza pani – popisując się swoim dobrym wychowaniem, przytrzymałam jej drzwi i weszłam do środka. Wczłapałam się na trzecie piętro i zadzwoniłam dzwonkiem do drzwi, jakie opisała mi Aśka – „u nas w bloku nikt nie ma numerów, nie będzie chciało ci się liczyć! Właź na trzecie piętro i dzwoń do białych drzwi ze słoneczkiem, dzieło mojego brata!” – tak też zrobiłam. W pierwszej chwili pomyślałam sobie, że ten brat ma góra trzy lata. Szybko jednak ocknęłam się z przemyśleń, kiedy drzwi otworzył mi chłopak z kawiarni. Otworzyłam jedynie buzię ze zdziwienia i nie byłam w stanie nic powiedzieć.
-          Jednak dobrze, że mi nic nie powiedziałaś. Spotkaliśmy się! Ale skąd wiesz...? – zapytał równie zmieszany, choć z tym swoim durnym uśmiechem.
-          Nie wiem...
-          Znowu kłamiesz! Przecież tu stoisz! No, wejdź! – zawołał wyraźnie rozbawiony.
Weszłam niepewnie.
-          Jest Aśka? – zapytałam w końcu.
Spojrzał na mnie z prawdziwym rozczarowaniem.
-          Aśka? – powtórzył – Nie, Aśka będzie za pół godziny.
-          Mogę zaczekać tutaj? Czy mam sobie pó...
-          Zaczekaj tutaj, jak najbardziej! – ożywił się nagle – kawy, herbaty, soku, wody? Ostatecznie oranżady?
Zaśmiałam się.
-          Herbaty!
-          Tak myślałem. W ogóle! Sergiusz! Mam na imię Sergiusz! – podał mi rękę przez blat.
-          Julia. A ja Julia... – uścisnęłam jego dłoń.
-          Taka żarłoczna i takie delikatne imię ci dali? Nie do wiary! A słyszałaś może o tym wypadku? Aśka coś mi trajkotała, że jakiejś tam jej koleżanki rodzice razem z rodzeństwem jechali dokądś tam, już nie pamiętam, i mieli wypadek! Ale ponoć tak straszny, że wszyscy czworo walczą o życie! Nie słyszałaś? To było jakiś tydzień temu! Ja się dowiedziałem po tym, jak wróciłem z tej kawiarni! W strasznym szoku byłem. Wyobrażasz sobie, co musi czuć ta dziewczyna? A co, jak żadne z nich nie przeżyje? Zostanie sama. Taka samotność jest straszna! Okrutna wręcz. Nic nie słyszałaś, naprawdę?
-          Słyszałam – wymamrotałam przez zaciśnięte gardło – Tak, taka samotność jest okrutna...
-          Wszystko w porządku?
Zadzwonił mi telefon.
-          Przepraszam cię, muszę odebrać. Słucham?
-          Julio? Stan twojej mamy pogarsza się, przepraszam, że przez telefon. – pielęgniarka, z którą się zaprzyjaźniłam, pani Maria.
-          Mam przyjechać?
-          Nie. Lepiej będzie, gdy zostaniesz w domu. Gdybyś mogła jedynie zawiadomić ciocię lub kogoś starszego?
-          Tak... Już dzwonię do cioci... – odłożyłam słuchawkę i szybko wybrałam numer cioci – Ciociu? Dzwoniła do mnie pani Maria... z mamą jest coraz gorzej... Dobrze dziękuję ... Daj znać jak będziesz coś wiedziała.
Sergiusz złapał się za głowę.
-          Najmocniej... Ja nie miałem pojęcia! – zaczął przepraszać zdenerwowany.
Do domu wpadła Aśka.
-          Bracie, nie uwierzysz co mi się ... – przerwała – Julia? Myślałam, że z powodu sytuacji nie przyjdziesz...
-          Nie no, mogę iść, nie ma sprawy – zaczęłam zbierać się do wyjścia.
-          Zostań! – krzyknęli zgodnie – ale czy możemy odpuścić sobie korki na inny dzień? – zapytała już sama Asia.
-          Dobrze.
-          W takim razie zostawię cię jeszcze na chwilę z Sergiuszem. Wpadłam na tego chłopaka! Aaaa! Ale szczęście! Za godzinę będę! – zawołała radośnie i wyszła.
     Zapanowała cisza. Wbrew pozorom, wcale nie była krępująca. Sergiusz patrzył na mnie smutno, a ja robiłam wszystko, byle na niego nie spojrzeć. Czułabym się wtedy niezręcznie, gdyby nasze spojrzenia „przypadkowo” się spotkały.
-          Zagrajmy w pytania! – rzuciłam.
-          Dobra, ale ty zaczynasz! – zgodził się entuzjastycznie, po czym zaprosił mnie do salonu. Siadłam wygodnie na fotelu, on na drugim, przy herbacie... Miło.
-          Hmm... Ile masz lat?
-          Dwadzieścia. A ty?
-          Piętnaście.
-          A! To ty w wieku Aśki jesteś! Myślałem, że starsza.
-          No przepraszam, niestety tylko tyle. Studiujesz coś? – zapytałam okrutnie tym zaciekawiona.
-          Tak, jestem studentem ASP.
     I tu opadła mi szczena. Student ASP... Namalował słoneczko na drzwiach... I myślałam, że to dzieło trzylatka... Nic nie powiedziałam, bo by się obraził. Dusza artysty – wrażliwa.
-          Wow – jedyne, na co było mnie stać.
-          Teraz ja. Na jaki wybierasz się profil do liceum?
-          Matematyczno-fizyczny.
-          Ciężki orzech do zgryzienia! Sam byłem.
     Dowiedziałam się wielu ciekawych faktów o Sergiuszu. Np., że miał na imię mieć Walenty – to zapamiętałam szybko, bo straszliwie mnie to rozbawiło! Obiecał, że pokaże mi swoje prace. Ale nie przechowywał ich tutaj – a w swojej kawalerce na Pradze. Ucieszyło mnie to, bo to znaczyło, że chce się jeszcze ze mną zobaczyć. Minęła godzina, dwie, trzy. Może nawet cztery. Aśka nie wracała, a ja czułam się przy Sergiuszu bardzo dobrze. Ale musiałam wracać do domu – czekał tam na mnie wygłodzony Dżery. Mój pies.
-          Dzwoń, kiedy tylko będziesz chciała – w nocy, w dzień, po południu i rano i wieczorem! – powiedział Sergiusz wciskając mi do ręki mały papierek, już przy drzwiach.
-          Dziękuję.
     Droga do domu była smutna, ponura i długa. Aśka mieszkała na Ursynowie, ja na Żoliborzu – przeszłam ten kawał piechotą. Do Sergiusza nie zadzwoniłam. Nie miałam odwagi.


     Dnia 24 listopada, równo miesiąc po wizycie u Asi, miałam koncert. Rodzice obiecywali mi jeszcze w wakacje, że przyjadą. Nie mogli. Ojciec był w śpiączce, mama tak samo, siostra ledwo żyła, brat stracił pamięć... Mimo wszystko odwiedzałam ich codziennie. Oprócz tego dnia. Skończyła mi się karta miejska, a ja nie miałam pieniędzy, by kupić drugą – jeździłam więc po Warszawie rowerem. Spakowałam skrzypce, wsiadłam na moją damkę i przejechałam aż do Filharmonii. Po ostatnich wydarzeniach, szczerze mówiąc, zapomniałam o tym koncercie. Propozycję dostałam od dyrektora szkoły muzycznej. Bardzo mnie ucieszyła, w końcu poczułam się doceniona. Moja suchość, dystans do wszystkiego – szczególnie do ludzi, cynizm, ironia – były jedynie wynikiem braku zainteresowania. Nie miałam przyjaciół – jedynie tę Aśkę, rodzice płacili za moją szkołę muzyczną, a czas poświęcali Darii i Michałowi. Nie byli na moim ani jednym koncercie... Daria zawsze mówiła „ale to przecież tobie kupili skrzypce, a nie nam! Doceń to!”... A gdy zawiadamiałam mamę, „mamo, mam koncert za dwa tygodnie, przyjdziecie wszyscy?” „Przykro mi, słońce, Michał ma wtedy przedstawienie” albo „Nie, kochanie, mamy dużo pracy”. W mojej głowie zawsze to brzmiało „spieprzaj, nie mamy dla ciebie czasu”. Więc nauczyłam się radzić sobie bez nich. Przy każdym wyjściu na scenę, stali moi rówieśnicy z rodzicami, którzy denerwowali się za nich. Ja ze stresem musiałam sobie radzić sama – a i grałam dla nikogo – bo wiadomo, że każdy tam przychodzi, żeby posłuchać swojego dziecka. Mnie nie słuchał nikt. Może jedynie dyrektor. Docenił mnie – kiedy wyszedł do mnie z propozycją koncertu w Filharmonii, rzuciłam mu się na szyję. Potem powiedziałam rodzicom – mama nie oderwała noża od kanapki, a ojciec wzroku od gazety. Zaraz potem do pokoju wpadł Michał, zawiadomić, że dostał rolę w jakiejś sztuce – rzucili się z gratulacjami...
     Bardzo chciałam, żeby ktoś przy mnie był. Ale jednocześnie strasznie bałam się zadzwonić do Sergiusza. Miesiąc go nie widziałam. Może to głupie – ale tęskniłam straszliwie. Tak czasem jest. Wystarczy jedno spojrzenie, okazanie jakiegokolwiek zainteresowania i cały świat staje na głowie. Czasami miałam wrażenie, że tylko dzięki temu, że Sergiusz pojawił się w moim życiu, w ogóle potrafiłam zasnąć.
Z drugiej strony – kiedy chwytałam za telefon, budziły się we mnie dziwne myśli. „On ma dwadzieścia lat! Pewnie jest z kumplami na piwie!” I szybko odkładałam słuchawkę.
     Nie miałam pojęcia, że złośliwość przedmiotów martwych jest tak złośliwa! Jechałam sobie tym rowerem i nagle – trach! Łańcuch mi spadł... kompletnie! Załamana rzuciłam rower ze złością i dreptałam po chodniku z opuszczoną głową. Po pięciu minutach, usłyszałam za sobą dźwięk mojego dzwonka od damki.
-          Nerwus! – ujrzałam Sergiusza trzymającego mój rower.
-          Spieszę się! Dziękuję! – podbiegłam szybko.
-          A dokąd?
-          Do Filharmonii!
-          Cóż za niezwykły zbieg okoliczności... Ja też... Przypnij ten rower, wrócimy po niego. Zawiozę cię, będzie szybciej – zaproponował, a ja bez wahania przyjęłam propozycję. Byłam naprawdę szczęśliwa. Wpakowałam się więc razem ze skrzypcami szybko do samochodu i czekałam jedynie, aż ruszymy.
-          Nie mówiłaś, że grasz, a już na pewno, że grasz w Filharmonii! – zawołał pretensjonalnie.
-          Nie lubię się tym chwalić. Poza tym to tylko jeden występ tam...
-          Jeden występ? Niektórzy by zabili o to! Dziewczyno! To jedynie znaczy, że piekielnie zdolna jesteś! – strasznie mnie tym podniósł na duchu.
-          Dziękuję... Nigdy mi tak nikt nie powiedział...
-          Wiesz, jednak nie jesteś taka twarda, jak mi się wydawało!
-          Nie? Nie płakałam od dziesięciu lat.
-          Nawet teraz? – zapytał zdziwiony.
-          Wiem. To okropne. To moi rodzice, moje rodzeństwo. Ale nie są mi bliscy, Sergiusz. Śmiem twierdzić, że już ty jesteś mi bliższy.
Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów.
-          Przepraszam, muszę zapalić – rzucił.
-          Nie wiedziałam, że palisz.
-          A jednak jestem ci bliższy.
Przystojnie mu było z tym papierosem. Ciężko mi było oderwać od niego wzrok.
-          Co się tak patrzysz, nerwusie? – zapytał uśmiechnięty.
-          Nie wiem. Tak jakoś.
Dojechaliśmy do Filharmonii. Ja szybko uciekłam szukać dyrektora, a Sergiusz na widownię.
      Moja kolej. Nigdy się tak nie denerwowałam. Ale tym razem miałam dla kogo grać. Dla Sergiusza. Zagrałam naprawdę najlepiej, jak potrafiłam. Widziałam, kiedy dwudziestoletni mężczyzna w wymiętej niebieskiej koszuli i dżinsach, z trzydniowym zarostem i nieokrzesaną fryzurą wstał – pociągnął tym innych ludzi – po minucie cała widownia stała. A ja nie wiedziałam co mam zrobić. Ukłoniłam się. Raz, drugi... trzeci. Zeszłam. Dyrektor kazał mi wrócić. Wróciłam. Usłyszałam w tłumie głos Sergiusza krzyczącego „Jeszcze raz!”. Ale nie zagrałam jeszcze raz. Ukłoniłam się ponownie i zeszłam zmieszana ze sceny.
-          Nikomu tak nie bili braw! – krzyknął dyrektor.
-          Dziękuję – powiedziałam i przytuliłam się do niego mocno.
     Szybko spakowałam skrzypce i zeszłam do szatni. Zabrałam kurtkę i stanęłam pod Filharmonią. Zaczynało padać.
-          Czułem, że nie wytrzymasz do końca! Po prostu czułem to! – usłyszałam Sergiusza, który chwilę później pojawił się obok mnie, ze swoją kurtką rozciągniętą nad naszymi głowami, którą zgrabnie przytrzymywał rękoma – Byłaś świetna! Ale chodź. Zmokniesz.
Tak. Powiedział „zmokniesz”. Nie „zmokniemy”. „Zmokniesz”.
-          Nie chcę wracać do domu – powiedziałam błagalnym tonem.
-          Zabiorę cię w jedno przytulne miejsce! – zawołał rozradowany tym faktem.
     Dwadzieścia minut później zatrzymaliśmy się przy jakiejś knajpce. „Tango”. Wysiadł pierwszy, otworzył mi drzwi od auta, potem od lokalu. Byłam nim zaczarowana. Odsunął mi krzesełko przy stoliku, zdjął płaszcz, odwiesił... Po półgodzinnej rozmowie, w radiu rozbrzmiało się Tango Till They Sore Toma Waitsa. Sergiusz poderwał się, pocałował mnie w dłoń, po czym zapytał:
-          Czy zatańczysz ze mną tango?
Zaśmiałam się.
-          Nie potrafię – przyznałam szczerze.
-          Ależ potrafisz! Po prostu udawaj, że mnie kochasz!
     Złapał mnie za ręce i poderwał z krzesła. Przysunął mnie do siebie, wziął dłoń – chwycił w swoją. Czułam się jak w niebie. Jego piwne oczy utkwione w moich, niebieskich... „Udawaj, że mnie kochasz”... Po paru sekundach nie byłam pewna, czy faktycznie udawałam. A on? Mistrz. Ale w końcu tylko udawał! Byliśmy tak blisko – rozbawieni, a jednocześnie poważni – z tak wielką różnicą wieku na karku, z takimi różnicami między sobą! Niesamowite uczucie...
     Po tym wszystkim, Sergiusz zabrał mnie ze sobą do swojej kawalerki. Było już późno – pościelił mi swoje łóżko, a sam postanowił spać na kanapie. Protestowałam, ale przecież jest strasznie uparty. Już usypiałam. Usłyszałam jednak telefon. Sergiusz podbiegł zdenerwowany.
-          Nie. Nie dziś. Zadzwonię Jutro. Pa. – i odłożył słuchawkę.
-          Kto to?
-          Ojciec – odpowiedział po chwili zastanowienia.
Okłamał mnie. Wiedziałam o tym. Ale wtedy nie miałam siły drążyć. Usnęłam.

      Nadchodziły święta. Od tamtego wieczoru, Sergiusz dzwonił do mnie często. Często też się widywaliśmy. Słyszałam docinki ze strony koleżanek, że „taką porządną udaje, jej rodzice o życie walczą, a ona tak naprawdę blachara!” No tak... Szybko cała szkoła przypięła mi taką etykietkę.
-          Spotykasz się z Sergiuszem? – zapytała Aśka.
-          Czasem... A bo co? Przecież to twój brat, nie mówi ci?
-          Słucham? – zaśmiała się – Sergiusz nie jest moim bratem! Mówimy tak tylko na siebie, bo razem się wychowywaliśmy. Mój brat ma cztery lata.
Zmieszałam się.
-          To kim jest Sergiusz w takim razie?
-          Naprawdę ci nie powiedział? – zdziwiła się.
-          Ale czego, na litość Boską?
-          Sergiusz jest chłopakiem mojej siostry.
     Stanęłam jak wryta. Nie mogłam dopuścić do siebie tej myśli. Chwyciłam swój plecak i wyszłam ze szkoły – przerwa świąteczna – dużo czasu na przemyślenia. Wiedziałam, że to będą najgorsze święta w moim życiu. Tamten dzień mnie jedynie w tym przekonaniu utwierdził.
     Zdążyłam otworzyć drzwi mieszkania, kiedy zadzwoniła mi komórka. Sergiusz. Odrzuciłam. I tak kolejnych dziesięć. Na szczęście nie wiedział, gdzie mieszkam.
     Wigilia. Pięć kanapek z serem.
     Pierwszy dzień świąt.  Cztery parówki.
     Drugi dzień świąt. Trzy zapiekanki.
     Dwudziesty siódmy grudzień. Dzwonek do drzwi.
-          Aśka? – zawołałam kompletnie zdziwiona.
-          Sergiusz rzucił moją siostrę. Powiedziałam mu, że wiesz. Robi wszystko, żeby się z tobą skontaktować – wpakowała się do mieszkania.
-          Ale ja nie chcę.
-          Julia! Znamy Sergiusza od dziecka! Z siostrą był od pięciu lat! Nie rzuciłby jej, gdyby mu nie zależało na tobie!
-          Ty nie wyglądasz na szczególnie zmartwioną. W końcu to twoja siostra.
-          Nie pasowali do siebie... – usiadła na krześle.
-          Nie, Asiu. A przynajmniej jeszcze nie teraz.


      Dwudziestego ósmego grudnia wybrałam się na spacer po Warszawie. Odwiedzałam moje ulubione miejsca – z wyjątkiem Filharmonii, bo ta zbyt wybitnie kojarzyła mi się z Sergiuszem. Stanęłam pod Teatrem Narodowym, pięknie oświetlonym i pięknie ośnieżonym zresztą. Oparłam się o słupek. Były przywieszone na nim plakaty sztuk. Odwróciłam się, żeby przeczytać, o co się opieram. „Tango”... Chcąc nie chcąc zaczęłam płakać. Pierwszy raz od dziesięciu lat. Długo stałam jeszcze przed Narodowym, aż w końcu z mojego żalu przytuliłam ten cholerny słupek. Byłam w domu dopiero po północy.

     Powoli mijał miesiąc... telefon umilkł. Codziennie odwiedzałam szpital – o ile stan rodziców się nie zmieniał – tak siostry i brata polepszał. Siedziałam godzinami z Michałem i opowiadałam mu całe jego życie – chociaż niekompletnie, bo przecież słabo go znałam.
     Kiedy siostra odzyskała już świadomość, miałam z kim wreszcie porozmawiać. Wyjaśniłyśmy sobie wiele. Nigdy nie była mi tak bliska, jak właśnie wtedy. Starsza o dwa lata siostra. Opowiedziałam jej o Sergiuszu.
-          Już nawet nie dzwoni.
-          Widzisz. O jeden telefon za długo nie odbierałaś.
Bratu w końcu zaczęło się coś przypominać. Cieszyłam się. Jak nigdy.

      Miesiąc później, w lutym już, ojciec odzyskał przytomność, Daria już miała niedługo wychodzić ze szpitala, a brat kompletował dalej swoje życie. Mama jedynie się nie budziła. Martwiło mnie to strasznie.
      Gdzieś w połowie lutego, siostra wróciła do domu. Było mi z nią dobrze. W końcu jadłam coś innego – były śniadania, obiady i kolacje. Szybko przyszły też ferie. Któregoś dnia w środku tygodnia, postanowiłam wybrać się na łyżwy. Lubiłam jeździć i umiałam to robić – a nauczyłam się sama. Poszłam więc ze swoimi łyżwami na lodowisko pod Pałacem Kultury. O dziwo, było bardzo mało ludzi. Spodziewałam się tłumów. Założyłam owe buty z kawałkiem metalu i pewnie weszłam na lodowisko. Jeździło się cudownie! W jednym momencie jednak straciłam równowagę i wywaliłabym się, gdyby nie złapał mnie...
-          Sergiusz?! – krzyknęłam zdziwiona.
     Nie odezwał się. Pojechałam w stronę bramki. Zaczęłam szybko i nerwowo ściągać łyżwy. Podszedł. Kucnął. Przytrzymał mi ręce. Spojrzał... Tymi swoimi ogromnymi, piwnymi oczami...
-          Przepraszam... – szepnął, po czym puścił mnie i wszedł z powrotem na lodowisko.
     Założyłam buty. Nigdy tak bardzo nie chciałam wrócić do domu. Bardzo dużo płakałam, a Daria nie mogła w to uwierzyć.
-          Płaczesz! Mama w życiu tego nie kupi!



I nie kupiła. Dwa dni później dostałyśmy wiadomość, że nie żyje.

      Ojciec wyszedł ze szpitala – z depresją. Ciężko było się z nim porozumieć. Trzy dni później był pogrzeb mamy. Przyszło bardzo dużo ludzi. Ja przyszłam ze skrzypcami. Po mszy, stanęłam przy ołtarzu – spojrzałam na drzwi. Sergiusz... Stał ze spuszczoną głową. Zagrałam ostatni raz dla mamy – nigdy mnie nie słuchała, ale nie przeszkodziło mi to. Zagrałam najlepiej, jak potrafiłam.
      W domu panowała zepsuta atmosfera. Bałam się, że będzie tak zawsze. Zaczęła się szkoła. Pierwszego dnia po feriach, zaspałam. Na przystanku stałam przestępując z nogi na nogę.
-          Może cię podwieźć? – usłyszałam za sobą głos Sergiusza. Odwróciłam się. Palił papierosa... W tej samej, wymiętej, błękitnej koszuli i dżinsach... A przecież było tak zimno.
-          Czekasz tu na mnie?
-          Codziennie – przyznał.
-          Mam trochę dumy... Pojadę autobusem.
-          Spóźnisz się...
-          Ale przynajmniej nie wsiądę do samochodu człowieka, któremu nie ufam.
-          A ufałaś mi w ogóle? Nie znałaś mnie wcale! Jestem ponoć największym chamem!
-          Ale ufałam.
      Na szczęście podjechał autobus. Wsiadłam szybko. Cały dzień myślałam o Sergiuszu. Największym chamie.


      Któregoś dnia w szkole – nie wytrzymałam.
-          Aśka? Wiesz może, co u Sergiusza? – zapytałam cicho.
-          Kiepsko. Codziennie chodzi do kościoła. Nie wiem, co się z nim dzieje. Ostatnio dużo pije...
      Zastanowiło mnie to... nie chciałam mieć go na swoim sumieniu – poza tym, naprawdę go potrzebowałam. Z nikim tak nie potrafiłam rozmawiać, jak właśnie z nim. Tego dnia, zerwałam się z lekcji. Pamiętałam, gdzie mieszka. Bardzo dokładnie. Ruszyłam na Pragę. Znalazłam blok. Weszłam. Zadzwoniłam do drzwi. Otworzył. Uśmiechnął się.
-          Mogę wejść? – zapytałam drżącym głosem.
Chwilę stał i nic nie mówił.
-          Tak! Jasne! Wejdź! – ożywił się nagle – Co ty tu robisz? Myślałem...
-          Ja też dużo myślałam. Nie ma sensu, żebym tak dłużej się zachowywała – zraniłeś mnie, ale przeprosiłeś – ja przeprosiny przyjmuję. Poza tym, strasznie za tobą tęskniłam, a ty potem nawet nie dzwoniłeś.
-          Czekałem codziennie pod twoim domem! Momentami czułem się jak prześladowca... Strasznie się cieszę! – przytulił mnie mocno. Boże, jak ja marzyłam, żeby to trwało jak najdłużej...





***



      Codziennie stałem pod jej domem. Patrzyłem, jak wychodzi, dokąd idzie... Chodziłem za nią. Tylko tak mogłem poczuć się jej bliższy. Tak bardzo chciałem powiedzieć jej resztę prawdy, ale jednocześnie wiedziałem, że wtedy znienawidzi mnie do końca. Potrzebowałem jej... Ale też nie radziłem sobie z poczuciem winy. Kiedy dowiedziałem się, że jej matka nie żyje – upiłem się... Raz, drugi... Trzeci. Aż w końcu przyszła. Przyszła do mnie!
      Wybaczyła mi. Byłem tak cholernie szczęśliwy, że zapomniałem o reszcie moich grzechów. Zrobiłem jej herbaty – nieśmiało usiadłem koło niej na kanapie. Chwyciła książkę ze stołu. O malarzach... Opowiadałem jej o tych wszystkich obrazach, była tak blisko... Jeździłem po książce palcem i przypominały mi się te niezwykłe historie związane z każdym z dzieł, aż w końcu spojrzała na mnie. Widziałem to, ale nie przestawałem mówić, bałem się tej chwili... Znowu mi zaufa... A ja znowu ją zawiodę. Nie wytrzymałem... spojrzałem na nią, w te małe, niebieskie oczka! Włosy spadły jej na twarz... zasłoniły mój ulubiony pieprzyk na policzku, niedaleko ust. Odgarnąłem je delikatnie i pocałowałem pieprzyk. Nie. Jestem tylko facetem... Chwilę potem czułem jej usta, jej oddech, byłem tak szczęśliwy, tak niebiańsko szczęśliwy! Spojrzała na mnie. Motyle w brzuchu...
-          Julio – szepnąłem – bo ja... – przystawiła mi palec do ust.
-          Nic nie mów, bo wszystko zepsujesz! – powiedziała, po czym wtuliła się we mnie. Nie mogłem jej powiedzieć. Nie teraz...
-          Dobrze. A jak się czujesz po tym wszystkim? – zapytałem troskliwie.
-          Moje życie skończyło się w Weronie – odparła smutno i mocno przytuliła się do mnie. Nigdy sobie nie wybaczę, że tak bardzo ją skrzywdziłem.



Rok wcześniej


-          Wszystkiego bym się spodziewał! Ale, że Rembertowicz cię z matmy obleje w maturalnej to bym nie przypuszczał. I to jeszcze na rozszerzeniu! – wypalił Siwy.
-          Nie musisz – syknąłem – uwziął się na mnie!
Dlatego też postanowiłem wybrać się do niego na przerwie.
-          Panie Grzegorzu! – krzyknąłem – możemy chwilę porozmawiać?
-          Tak, oczywiście – zaprosił mnie do klasy.
-          Naprawdę nie mógłbym chociaż na dwójkę wyciągnąć?
-          Ale z czego, Sergiusz, z czego? Masz cztery gołe pały!
-          Punktu mi za każdym razem brakowało! Uwziął się pan na mnie!
-          Najlepiej powiedzieć, że się uwziął, a winy swojej w tym nie dostrzegać! – krzyknął zdenerwowany – Wyjdź!
-          Żona pana zdradza to pan się na nas wyżywa – palnąłem bezmyślnie.
Uderzył mnie w twarz.
-          Zapamiętam to sobie – powiedziałem stanowczo – Na bardzo długo!
-          Ja też. Na bardzo długo.

      I w ten sposób na bardzo długi czas zapamiętaliśmy siebie nawzajem, a ja całymi miesiącami szykowałem zemstę.



***


      Spędzałam mnóstwo czasu z Sergiuszem! Mnóstwo! Bardzo polubiłam dzień, w którym zmęczona okrutnie szkołą i ogólną sytuacją, poszłam do niego sobie ponarzekać. Wyliczałam, co jest nie tak:
-          Ojciec jest w psychiatryku, poszedł z własnej woli, teraz jestem pod opieką Michała i Darii. Michał ma przecież dziewiętnaście lat, więc wziął na siebie tę odpowiedzialność, bo wiedział, że to pomoże ojcu. Ale taki „odpowiedzialny” jest straszliwie upierdliwy! Kombinujemy dniami i nocami z Darią, jak go ujarzmić tudzież wygryźć. Jest naprawdę okropny.
Sergiusz zaczął się śmiać.
-          Hm... Ile ja bym dał, żeby mieć rodzeństwo! Nawet nie ma mi kto zdjęcia zrobić!


     W kwietniu miałam egzaminy. Sergiusz bardzo mocno mnie wspierał. Po każdym egzaminie, czekał na mnie pod szkołą.
-          I jak ci poszło? – pytał z przejęciem. Oczywiście w ostatnim dniu pojawił się w mojej ulubionej, wymiętej, błękitnej koszuli i dżinsach. Tak jest. Z trzydniowym zarostem i nieokrzesaną fryzurą – takiego lubiłam go najbardziej!


-          Kim chcesz zostać w przyszłości? – zapytał któregoś kwietniowego po południa dopalając papierosa.
-          Chciałabym być najbardziej świetlikiem!
Zaśmiał się głośno.
-          Wszyscy tak reagują – powiedziałam naburmuszona.
-          A dziwisz się? Czemu chcesz być świetlikiem, moja Julio?
-          Bo świetlik nigdy nie musi się martwić, że zabraknie prądu. Świeci sobie i świeci. No i samice ponoć zjadają samców!
-          Chcesz mnie zjeść? – odsunął się przerażony.
-          A jesteś mój? – zdziwiłam się szczerze.
-          Mów co chcesz, ale na zawsze.
-          O! A skąd ta pewność? Że na zawsze?
-          Popatrz. Ty będziesz świetlikiem, ja zostanę człowiekiem. Światło zgaśnie, a twój zadek nadal będzie świecił. Chcąc nie chcąc, będziesz mi potrzebna. A ja ci dam...
-          ...dym papierosa. I otrujesz biednego świetlika! Musisz przestać palić, bo inaczej nam ten układ nie wypali! – zawołałam udawając rozczarowanie.
-          A tak na poważnie? Kim byś chciała być? Skrzypaczką? – zapytał ponownie.
-          Nie. Chciałabym być geofizykiem. Wszyscy się ze mnie śmieją, że nie znajdę po tym pracy, i tak dalej... Nikt we mnie nie wierzy!
Uśmiechnął się jedynie. Wiedziałam, że wierzy.


***





      Koniec kwietnia. Julia napisała już egzaminy. Siedziałem sobie spokojnie w swoim pokoju i malowałem, nagle do domu wpadła zdyszana Aśka.
-          Sergiusz, Sergiusz! Nie uwierzysz, co mam dla ciebie!
-          Co? – poderwałem się niezwykle zaciekawiony.
-          Wiersz.
-          Napisałaś dla mnie wiersz? – zaśmiałem się.
-          Nie! To Julii!
-          O mnie?
-          Ja wiem? Napisany dwa lata temu, więc chyba nie.
-          A skąd masz? – dopytywałem.
-          Leżał na biurku. Pozwoliła mi przepisać.
Chwyciłem kartkę.

kupił mi słońce
na wyprzedaży
kupił kukiełkę
bez twarzy

nauczył tańczyć
puszczał w powietrze
chował moje łzy
w swoim swetrze

byłam jego
marilyn monroe
spałam zawsze
pod jego kołdrą
(...)[1]

-          Nie wiedziałem, że pisze. Nigdy mi nie mówiła – powiedziałem zdziwiony, może trochę zawiedziony, że mi nie powiedziała...
-          Pomimo pozorów, ona bardzo mało mówi, Sergiusz. Może przegadać cały dzień o głupotach, rzadko wspomni, co czuje. Nie widzisz? Zmarła jej matka, ojciec jest w szpitalu psychiatrycznym, a ona się śmieje, nie dziwne? Dziwne. Ale wieczorami płacze. Tylko w życiu tego nikomu nie powie.
-          Więc skąd to wiesz, mądralo?
-          Rozmawiałam z Michałem.
-          No nic, w każdym razie, dziękuję ci strasznie. Przyda się na prezent urodzinowy.

      Martwiłem się o siebie. Dużo piłem ostatnimi czasy. Nie mogłem sobie z tym wszystkim dać rady. Julia czasem dzwoniła do mnie, a ja ledwo żywy i skacowany odbierałem z ledwością telefon i mówiłem „wiesz... ja bardzo chętnie bym się z tobą spotkał. Ale dzisiaj mam zajęcia, tak...”
W ten sposób czasem nie widywałem jej nawet tydzień. Po prostu nie chciałem, żeby widziała mnie w takim stanie. A najbardziej bałem się pytania „dlaczego?”. Wtedy nie wiedziałbym, co odpowiedzieć.
     Wyciągnęła mnie kiedyś na wiosenny spacer, bo „Sergiusz, zobacz, jakie wszystko jest teraz piękne!” Dla niej każda najmniejsza drobnostka była piękna. Kiedy tak szedłem koło tej małej blondynki, kiedy z każdą chwilą spędzoną przy niej ogarniała mnie okropna złość na samego siebie, że wyrządziłem jej tak ogromną krzywdę, kiedy milczeliśmy obydwoje i o ile ja gryzłem się sam ze sobą, tak ona wydawała się być całkiem spokojna, odezwała się nagle:
-          Sergiusz?
-          Tak? – zapytałem lekko zaniepokojony.
-          Czy obiecasz mi coś?
-          Zależy co.
-          Czy obiecasz mi, że mnie nigdy nie okłamiesz? – spojrzała na mnie tymi swoimi niebieskimi oczami. Wiedziałem, że potrafi czytać z ludzi, ale sama nigdy się do tego nie przyznała.
-          Nie – odpowiedziałem po krótkim namyśle.
-          Dlaczego?
-          Bo już cię okłamałem.
Przygryzła wargi. Spojrzała na niebo.
-          Będzie padać – oznajmiła, po czym wesołym krokiem podreptała dalej.
***

      10 maj. Moje urodziny. Obudziłam się strasznie późno, bo akurat to była sobota. Umyłam się, ubrałam. Czekałam. Sergiusz nie przychodził, nie dzwonił. Nie umawiałam się z nim, ale miałam cichą nadzieję, że przyjdzie. Że pobędzie ze mną w moje szesnaste urodziny. Snułam się po domu jak cień.
       Dużo nad tym wszystkim rozmyślałam. Sergiusz pojawił się dosyć nagle w moim życiu, w trudnej sytuacji – a mimo wszystko, nie zniknął. Byłam mu za to wdzięczna, że jest, że mogę się do niego odezwać – chociaż ostatnio często przekładał spotkania, często się wymigiwał przez telefon zaspanym głosem. Martwiłam się o niego. Aśka dalej uparcie twierdziła, że dużo pije, ale ja nigdy go nie widziałam ani upitego ani skacowanego. Myślę sobie, że gdyby nie Sergiusz, załamałabym się. Był dla mnie takim filarem, podporą, która trzymała mnie, nie przewracała się. Był moim kremem na uśmiech, przepisem na dobry dzień. Budziłam się i czasem od razu wpadał mi do głowy – w jednej chwili nawet deszczowe dni zamieniały się na słoneczne. Wszystko znowu było takie piękne, chociaż już dawno poznane. A ty, nie widzisz? Nie widzisz, jak bardzo nie doceniamy tego, co życie nam dało? I w końcu, czy widzisz, jak łatwo to wszystko stracić? Ja musiałam stracić, żeby otworzyły mi się oczy.
      Wyszłam na spacer. W parku było mało ludzi. Dosyć ciepły dzień, jak na maj. I bardzo ładny. W pewnym momencie, poczułam że ktoś kładzie mi ręce na oczy.
-          Myślałem, że się tu już nigdy nie pojawisz – wypalił Sergiusz odsłaniając mi oczy. Stanął przede mną – Teraz uważaj – ostrzegł mnie i teatralnie odchrząknął. Niskim głosem zaczął recytować: Julio! Kupiłem ci słońce na wyprzedaży, kupiłem kukiełkę – co prawda, bez twarzy...
Uśmiechnęłam się, kiedy wyjął ze swojej torby misia-słoneczko i kukiełkę bez oczu, nosa i ust!
-          Nauczę cię tańczyć – kontynuował – szczególnie to tango! I będę puszczał w powietrze. Pozwolę ci chować twoje łzy w moim swetrze. Dla ciebie nawet sweter kupiłem – wskazał faktycznie na szaro- czarny sweterek w paski, który miał na sobie. Nigdy nie nosił swetrów – Wiedz, że jesteś moją Marilyn Monroe i pragnę, byś spała zawsze pod moją kołdrą! I życzę ci spełnienia marzeń, nerwusie. Szczególnie tych geo... geofizycznych!
     Z ogromną radością rzuciłam mu się na szyję i zaczęłam dziękować, całować, skakać, krzyczeć. W życiu nie byłam taka szczęśliwa!
     To nie była miłość z serii trudna, bo chłopak ćpa, a dziewczyna go z tego wyciąga. Nie. Najzwyklejsza miłość, poznana w kawiarni, a potem przez przypadek spotkana w domu przyjaciółki – ale czy faktycznie to był przypadek? Niedoskonała, raz okłamana i niezłamana – więc prawdziwa. Bez obietnic, oczekiwań, rozczarowań. Taka najzwyklejsza miłość... Między już szesnastolatką i prawie dwudziesto jedno latkiem... Nieakceptowana przez środowisko, obrzucana obelgami, często opluwana i tłamszona. Tylko dlatego, że inni nie potrafili zrozumieć, że to nie wiek sprawia, że się w kimś zakochujemy. Bo nie przywiązujemy się przecież do stuletniego stołu dlatego, że przetrwał wiek, ale dlatego, że jedliśmy przy nim z kimś wyjątkowym...

     Mijał miesiąc, dwa, Sergiusz malował, ja otrzymałam wyniki egzaminów i byłam szczęśliwa, bo dostałam się do wymarzonej szkoły. Wszystko toczyło się bardzo szczęśliwie. Były już wakacje i pewnego dnia, Sergiusz zaproponował:
-          Może gdzieś pojedziemy razem, co? Mazury?
-          Ale ty chyba nie mówisz poważnie? – zapytałam zdziwiona.
-          Dlaczego?
     Ucieszyłam się ogromnie. Ale nie byłam pełnoletnia, więc zapytałam się ojca.
-          Tato, mogę jechać na Mazury?
-          Sama? – zaśmiał się.
-          Nie, z Sergiuszem.
Poderwał się nagle.
-          Walińskim? – zapytał przejęty i zdenerwowany.
-          No tak – odpowiedziałam lekko zdziwiona faktem, że wie, jak Sergiusz się nazywa.
-          Nie ma mowy. Nigdzie z nim nie pojedziesz. W ogóle najlepiej, gdybyś się z nim nie widywała!
-          Słucham?
-          To słuchaj lepiej! Nie chcę, żebyś się z nim widywała! – krzyczał jak opętany.
-          Ale ja go kocham! – wypaliłam w końcu.
-          A ja w dupie mam twoją miłość! Każda miłość kończy się tak samo – na płaczu i nieszczęściu! Spójrz na mnie! I kto to w ogóle słyszał, żeby szesnastolatka się z takim starym koniem spotykała?! Co ludzie pomyślą?!
-          A ja w dupie mam, tato, co ludzie pomyślą! – wrzasnęłam i wyszłam z domu trzaskając drzwiami.
     Obrałam kierunek na Starówkę. Kiedyś lubiłam tam przesiadywać. Najbardziej wtedy, kiedy kłóciłam się z kimś z rodziny. Tak i teraz, usiadłam na murku i płakałam. Dosyć długo, nawet nie zauważyłam, że ktoś się do mnie dosiadł. Byłam tak zajęta płaczem, że nawet nie patrzyłam kto to.
-          To wszystko jest co najmniej durne! I w ogóle, to jak to jest, że najbardziej tęsknimy wieczorami? – pytałam bezsensownie w nadziei, że mój towarzysz mi odpowie.
-          Jak świeci słońce to daje nam siły i nie zajmujemy się tęsknieniem. Robimy różne rzeczy i dopiero wieczorem orientujemy się, że dziś jeszcze nie tęskniliśmy. To proste, Julio – odpowiedział mi męski głos.
Nie orientując się, że owy mężczyzna znał moje imię, kontynuowałam:
-          Nie znam cię! Ale ja go kocham, wiesz? Nigdy w życiu nikomu tego nie powiedziałam! Nawet jemu! Bo on przecież wie, prawda? Musi wiedzieć! A ja durna, w takim „starym koniu” się zakochałam! A gdzież! Ja go pokochałam! Trudno mi wyobrazić sobie bez niego dzień... A kiedy już naprawdę nie mogę go zobaczyć, to co z tego, że świeci słońce, hm?! Zawsze w głowie mam tysiąc wizualizacji tego, co w danym momencie może robić! Wtedy mam nadzieję, że za którymś razem trafię i będę go miała chociaż w ten sposób! W ogóle, co to za durne określenie! Człowieka nie można mieć – bo nie można, prawda? Jasne, że nie... Tak ciężko mi mówić, że to Mój Sergiusz, bo to oznacza, że go posiadam... A nie posiadam. A jednocześnie jestem wtedy taka szczęśliwa, że to jego właśnie kocham... A on? Jezus Maria... Sama nie wiem... – mój słowotok przerwały straszne myśli, że to może być jedynie jednostronne. Nigdy ich do siebie nie dopuszczałam...
-          Też cię kocham, Julio – odparł.
-          Ale ty nie jesteś Sergiuszem! – wrzasnęłam.
-          Nerwusie! Spójrz w końcu na mnie! – dopiero teraz skojarzyłam ten głos... Byłam tak zajęta płaczem i swoimi myślami... Spojrzałam na niego. Sergiusz. Zmartwiony i nieobecny, jednak uśmiechnięty jak nigdy wcześniej. I te oczy... Boże!
-          Coś się stało? – zapytałam przejęta jego wyglądem.
-          Moja Julia płacze, jak mam się nie martwić? – powiedział po czym przytulił mnie mocno, wziął na ręce i wsiadł ze mną do tramwaju. Pojechaliśmy do niego. Nie wróciłam tego dnia do domu.

***



      Jej ojciec się o mnie dowiedział. To źle... Ale prędzej czy później i tak by się wydało. Tak samo jak cała reszta... Tamtego wieczora, kiedy Rembertowicz zrobił awanturę, Julia spała u mnie. Potem wróciła do domu i odezwała się dopiero cztery dni później. Telefonicznie.
-          Sergiusz! Ja cię przepraszam, że dzwonię. Ale jestem chora i siedzę w domu, czyli nudzi mi się przeokrutnie...
-          Już jadę – powiedziałem bez zastanowienia i wsiadłem w samochód.
Przesiedziałem z nią cały dzień. Potem zadzwonił jej ojciec, że już wraca, więc się zmyłem.
      Moi kumple śmiali się ze mnie, że jestem z tyle młodszą dziewczyną. Nie zapraszali mnie na imprezy, bo mówili, że „nie chcą dzieci”. Nie traktowałem Julii jak dziecko. Dawała mi tyle radości, ile nikt nigdy nie był w stanie mi dać – była dla mnie najważniejsza. Byłem wściekły na siebie, że nawaliłem aż tak. Że to wszystko lada moment runie, a ja znowu zostanę sam. A tego bałem się najbardziej. Samotność jest okrutna, kiedy jest się samemu, zupełnie samemu...

      Pod koniec lipca Julia zebrała się na rozmowę ze mną. Widziałem, że coś jest nie tak, że coś ją męczy.
-          To za trudne – bąknęła siedząc na moim łóżku.
-          Hm?
-          No nie widzisz co się dzieje? Kumple cię nigdzie nie zapraszają, bo boją się że mnie przyprowadzisz, a moi koledzy, pokazując na co drugi samochód na ulicy, pytają się czy mi się czasem nie podoba i czy może masz sobie taki kupić! Z ciebie zrobili jakiegoś pedofila, a ze mnie blacharę! Dzisiaj miłość to wspólne zdjęcie na Naszej-Klasie, a my tego nie mamy...
-          Jaka to miłość, powiedz mi, co? Co z tego że zdjęcie? Co z tego, że wszyscy życzą „szczęścia”, chociaż co drugi tak naprawdę ma to gdzieś i po prostu chce zarobić komentarz? Co z tego, powiedz? Skoro dla nich szczęście to udany melanż, kolejne imprezy? Nie sądzisz, że mamy coś więcej? Co z tego, że nas wymalowali, jak wymalowali? Istotny jest chyba jednak fakt, że to my wiemy jak jest naprawdę? Nie jest? Nie jest dla ciebie istotny, Julio?
-          Jest... Ale czy to nie za mało?
-          Za mało do czego?
-          Za mało żeby razem łapać motyle?
-          Chcesz łapać motyle? – zapytałem zdziwiony.
-          Zawsze chciałam łapać motyle z kimś, kogo będę kochała – spojrzała na mnie błagalnie. Wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy łapać motyle. Jedno jest pewne, tego dnia nigdy nie zapomnę. Nawet jeśli wszystko później runie. A to jest nieuniknione.




***



     Złapałam niebieskiego motyla. Piękny... To był udany dzień – z tańcem wśród motyli z osobą, którą kocham. To potężne słowa, ale odkąd je znam, już się ich nie boję. Najważniejsze to przełamywać strach, słabości – potem wszystko staje się łatwiejsze. Ale nigdy nie jest za łatwo, zawsze znajdzie się jakaś przeszkoda i za krótkie nogi, żeby ją przeskoczyć. Wtedy trzeba poczekać, dorosnąć i dopiero to zrobić. Tego się już nauczyłam. Dorosłam.
     Na początku sierpnia, zadzwonił do mnie dyrektor szkoły muzycznej, tłumacząc mi namiętnie, że musi się jak najszybciej ze mną spotkać. Wzięłam torbę i pognałam do szkoły (choć nie mam pojęcia, co on w niej robił w wakacje).
-          Dzień dobry! – krzyknęłam radośnie.
-          Ah, Julio! Mam znakomite wieści!
-          Tak? – zapytałam podekscytowana.
-          Ludzie z filharmonii byli tobą zachwyceni! Aż tak bardzo, że załatwili ci roczne stypendium muzyczne w PARYŻU!
-          W Paryżu? – aż podskoczyłam z radości. – No ale mieszkanie? Jedzenie?
-          Wszystko masz zapewnione!
Rzuciłam się na niego z uściskami. Ze szkoły pobiegłam prosto do Sergiusza.

-          Sergiusz, Sergiusz! Nie uwierzysz, co się stało! – krzyczałam wbiegając do jego domu. Przy stole zobaczyłam stojącego ojca, obok zdenerwowanego Sergiusza z papierosem.
-          Idź stąd, Julio – odparł ojciec.
-          Sergiusz? Co się dzieje?
Nic nie mówił.
-          Sergiusz? – krzyczałam.
-          Wyjdź – syknął ojciec.
-          Tato?! Co się dzieje? – błagałam.
      Szarpnął mnie jedynie za rękę i wyprowadził za drzwi, po czym zamknął je na klucz. Wróciłam do domu pełna zmartwień i obaw, domysłów i przemyśleń, z których nie potrafiłam się uwolnić. Ojciec wrócił późno. Był pijany. O nic nie pytałam. Tej nocy nie spałam, płakałam jedynie długo.

      Sergiusz nie odzywał się już tydzień. Ojciec z ulgą na twarzy zgodził się na stypendium. Wiedziałam, że nie pozwoli mi pójść do Sergiusza, dlatego powiedziałam, że idę do Aśki. Pukam. Pukam.
-          Idź sobie, Arek – słyszę głos Sergiusza.
-          To ja – powiedziałam cicho. Usłyszałam jak zrywa się z kanapy i biegnie do drzwi.
-          Julia? Julia! Boże, bez względu na wszystko, kocham cię! Rozumiesz? – mówił szybko i mocno mnie przytulił.
-          Co się dzieje, Sergiusz? – zapytałam wchodząc do środka.
-          Nic ci nie powiedział? Nic? Zupełnie?...
-          Zupełnie nic.
-          Ale powiedz mi: kochasz mnie?
-          Kocham – odparłam bez chwili namysłu.
-          Siadaj. Bo nie dasz rady wysłuchać tego na stojąco.
Zaniepokoiłam się.
-          Wiem, że mi tego nie wybaczysz, dlatego chciałem usłyszeć, że mnie kochasz jeszcze wcześniej. Rozumiesz...
-          Nie bardzo.
-          Twój ojciec uczył mnie matematyki. W maturalnej wystawił mi pałę na koniec roku, więc miałem rok w plecy. Rzuciłem wtedy, że „zapamiętam to sobie na długo” – bo przyłożył mi jak palnąłem jakieś głupstwo. Obmyślałem miesiącami zemstę, i wymyśliłem... Chciałem uszkodzić mu delikatnie samochód. Tak delikatnie. Nie wiedziałem, że jechał wtedy prawie z całą rodziną, nie wiedziałem, że jest tak ślisko, że jeśli zrobię taki manewr to twój ojciec kompletnie straci panowanie nad samochodem. Spanikowałem, uciekłem. Potem przysiadłem się do niesamowitej dziewczyny w kawiarni, na którą chciałem patrzeć i patrzeć, ale którą w końcu spłoszyłem... – Miałam łzy w oczach. – Nie wiedziałem, że jesteś jego córką, że jeśli cię pokocham to wszystko będę musiał prędzej czy później spieprzyć... Ale pokochałem, tak okrutnie pokochałem, że nie chciałem tego kończyć, nie chciałem cię ranić... Potem dowiedziałem się o twojej mamie... Zabiłem ją, Julio... Dużo piłem... Nie daję sobie z tym rady. Dziś wieczorem pójdę na policję się przyznać.
-          Okłamałeś mnie... Znowu... – powiedziałam łkając.
      Wyszłam. Pobiegłam na przystanek. Usiadłam zmachana na ławce. Po minucie poczułam coś na ramieniu. Niebieski motyl. Zaczęłam straszliwie płakać. Straszliwie.


      Dzień później zostałam sama w domu. Pukanie do drzwi.
-          Kto tam? – zapytałam zaspanym głosem.
-          Policja.
Szybko otworzyłam.
-          Tak?
-          Julia Rembertowicz?
-          Tak jest...
-          Możemy porozmawiać?
Wpuściłam sympatycznego pana do środka i posadziłam przy stole w kuchni. Usiadłam obok.
-          Słucham?
-          Sergiusz Waliński. Mówi coś to pani?
-          Tak.
-          Twierdzi, że spowodował wypadek, w którym zginęła pańska matka.
Zawahałam się.
-          Bzdura – zaśmiałam się aktorsko – Większej bujdy nie słyszałam. To był wypadek. Nic nie trzeba wyjaśniać.
-          Jest pani pewna? – przyglądał mi się badawczo.
-          Absolutnie pewna.


***


     Kto jak kto, ale Julia Rembertowicz umiała kłamać wykwintnie. Wszystko przez obserwację ludzi, przez umiejętność czytania z nich najmniejszych uczuć i chwil złości. Umiała oszukać, umiała nakręcić, ale nigdy tego nie robiła. Aż do tamtego dnia. Sergiusz Waliński żył z przekonaniem, że Julia powie wszystko policji. Myślał, że nie potrafi okłamać. Nie potrafiła, ale tylko jego. Uświadomił to sobie dzień później, kiedy do jego drzwi zapukał ten sam policjant.
-          Dzień dobry, panie Waliński – powiedział sucho.
-          Dzień dobry... Skuje mnie pan?
-          Nie. Ale radzę poszukać dobrego adwokata. Proszę cierpliwie czekać na rozprawę.
-          Co wam powiedziała? – zapytał zdenerwowany Sergiusz.
-          Ona nic. Skłamała. Wszyscy to wiemy. Jej ojciec za to za dużo. Myślę, że proces jest nieunikniony zważywszy na to, że sam się pan przyznał. Do zobaczenia.
     Sergiusz długo nie mógł dojść do siebie po tym wydarzeniu. Zapomniał o Bożym świecie. Pamiętał tylko, że skrzywdził jedyną osobę, na której mu naprawdę zależało i pamiętał o tym, że okłamała dla niego policjanta. Wiedział, że mogą spotkać ją za to konsekwencje. Wiedział to i szczerze nie rozumiał, dlaczego to zrobiła.
     Po kilku dniach przemyśleń odtworzył w końcu wiadomości z telefonu.
-          * Z dnia piętnastego sierpnia * Cześć Sergiusz. To ja. Julia. – Na chwilę zamilkła – Dostałam stypendium. Wiesz? Chciałam ci powiedzieć, ale przez to wszystko... Wyjeżdżam na rok. Rok bez ciebie, pewnie dużo zmienisz. Gdybyś chciał... Zadzwonić... Porozmawiać... Siedemnastego mam samolot. Do siedemnastej będę czekać. Jeśli się nie odezwiesz, polecę. Co będzie dalej... Trudno powiedzieć – Łamiący się głos szesnastolatki wywołał łzy u dwudziesto jedno letniego byka. Siadł na kanapie, płakał i słuchał dalej – Bo wiesz. Ja przecież nie zmieniłam zdania, prawda? A ty? Wszystko jest dalej to samo. Te same wspomnienia. Wspólne dni... I noce. Tylko zaufanie już nie to samo... Ale wiesz, naiwnie myślę, że to można... Że to można naprawić, wiesz? Przecież tego nauczyły nas motyle! Żyć trzy dni, najlepiej, jak się da. Przeżyliśmy ze sobą więcej. Pamiętaj o tym. Kocham cię. Julia.
Sergiusz popatrzył na kalendarz. Siedemnasty sierpień. Godzina. Szesnasta pięćdziesiąt sześć.
-          Pewnie już wyszła – pomyślał zapalając papierosa – Wyjechała. Jestem sam.
     Wrzucił papierosa do popielniczki z okrutną złością. Poszedł do pokoju po kilka rzeczy, sam dokładnie nie wiedząc, co dalej zrobi.
  
     Szesnasta pięćdziesiąt sześć, a Julia siedzi przy stole słuchając radia i patrząc bezczynnie od siedmiu godzin na telefon.
-          Nie zadzwonił – pomyślała, po czym wstała, by się ubrać i wyjść na lotnisko.
-          Szesnasta pięćdziesiąt siedem! Już niedługo wiadomości, ja niestety mam przykrą informację dla podróżnych wybierających się do Paryża. Otóż stolica miłości tonie! Od wczoraj pada tam bez przerwy – Oznajmiła spokojnie kobieta w radiu.
-          Paryż lubi deszcz – szepnęła Julia zakładając płaszcz. Kobieta kontynuowała:
-          Przeczytałam ostatnio interesujący tekst: „chcecie wiedzieć jak zrobić majonez? Tak, zwykły majonez, ten, który dostajesz w fast-foodzie, ten, który wyciskasz z tubki. Myślę, że nie ma nic bardziej trudnego do zrobienia. Bierzemy razem jajka, cytrynę, sól i olej. Uwierzcie mi, że w porównaniu z tym chyba łatwiej jest się zakochać w kimś o kim nigdy nie myślałeś i który nigdy nie spodobałby ci się. Naprawdę, taki majonez może nas doprowadzić do szału, kiedy przez chwilę wydaje się idealnym, a za chwilę wszystkie składniki rozdzielają się. Ale jeśli ma wam się udać, to nic nie może was powstrzymać...”[2]
      Julia spojrzała jedynie na radio, dopięła ostatni guzik płaszcza i wyszła z domu.




[1] Historia Jednej Znajomości – wiersz własnego autorstwa z roku 2008.
[2] Tekst zaczerpnięty z filmu Trzy Metry Nad Niebem na podstawie książki Federico Moccia.