środa, 25 lutego 2015

#Niespodziewane: Ten Uśmiech


Ten Uśmiech.

Próbowałam zrozumieć swoją frustrację.
Odrzucenie.
Zapomnienie.
Milczenie.
I tak w kółko.
Ucinać wszystko, co dobre, zanim zacznie nie wychodzić.
Odrzucić.
Zapomnieć.
Milczeć.
Potem zrozumiałam, że wcale nie chodzi o rozumienie. Nie chodzi o wysnuwanie żadnych teorii. O dowody.
- Czekasz na autobus?
- Tak - mruknął cicho.
- To ja pojadę metrem - rzuciłam szybko.
Widziałam kątem oka jego lekko rozchylone usta w znaku zapytania i odrętwienia.
Now time is dead for you too.
Odchodzę równie szybko i zmykam po schodach. Schodek po schodku, do podziemi, świata niespełnionych muzyków.
Kojarzycie tę kapelę grającą nieustannie w Centrum? Zawsze jak wchodzę do podziemi, a oni grają, czuję się jak w filmie z lat 60. Wszystko ma kolor sepii, a moje oczy potrzebują okulisty.
I kiedy wysiadłam w Centrum i skierowałam się do podziemi, a tej kapeli nie było, poczułam się bezdennie smutno. Okazało się, że nie umiem tamtędy przejść, jeśli nie cofam się w czasie.

- Może załóż czerwoną sukienkę - mówi siostra, kiedy kroję obiadowego kurczaka.
- Nie jestem desperatką.
- Może to nie chodzi o desperację, wiesz? Może po prostu powinnaś zwrócić na siebie jego uwagę.
- Jeśli nie potrafi mnie dostrzec taką, jaką jestem, to co mi po tym, że zwróci na mnie uwagę, kiedy będę w czerwonej sukience? Nic mi po takim facecie.
- Oni po prostu potrzebują pobudzenia wzrokowego - przekonywała mnie uparcie.
- Gówno obchodzi mnie pobudzenie wzrokowe. Nie jestem okulistą. Nie będę zajmowała się ich oczami. W dupie mam ich oczy - wykrzykuję i podnoszę się nerwowo z krzesła.
- Dziękuję za obiad - mówię ironicznie zostawiając trzy czwarte porcji jeszcze na talerzu.
- Do usług - szepcze urażona siostra i w spokoju kończy swoje danie.

Pół godziny później siedzę u siebie w pokoju. Nagle drzwi otwierają się dynamicznie i zaraz wchodzi moja siostra, z nożem w ręku. Na nożu był kawałek papryki (podejrzewam, że z sałatki, którą miała robić po obiedzie).
- Wiesz jaki jest twój problem? - wrzeszczy do mnie.
Zdumiona wypowiadam jedynie:
- Że moja siostra chce mnie zabić?
- Że jesteś beznadziejnie samodzielna. Dlatego żaden facet cię nie chce. Nikt nie będzie chciał takiej silnej kobiety. Nikt - krzyczy ciągle wymachując przy tym nożem.
- To, że mama taka jest, nie znaczy, że ty też musisz. Ona miała ku temu powód, ona tak musiała, rozumiesz?
- Mam być taka jak ty, tak? Niewinna, wiecznie nie umiejąca sobie poradzić z życiem? Cyniczne to z twojej strony, życzyć mi takiego losu - odpowiadam ze spokojem i zabieram jej nóż z ręki. (Przy okazji zjadłam z niego tę papryczkę).
Widziałam już łzy w jej oczach.
- Przynajmniej ktoś mnie kocha - wykrzyczała emocjonalnie i wróciła do kuchni.
- No pewnie - krzyknęłam do niej. - Ja ciebie zawsze będę!

Wieczorem przyszła do mnie, kiedy siedziałam nad laptopem i czytałam jakiegoś bloga (może tego, hehe).
- Nie idziesz na tę imprezę? Mogę ci pożyczyć moją niebieską sukienkę jak chcesz. Mniej zawadiacka niż czerwona.
- Nie mam ochoty na imprezy - odparłam sucho.
- Przepraszam.
- Nie masz za co, sama prawda - mówię i patrzę na nią.
Piękna dziewczyna o jasnej karnacji, cudownej cerze, z pięknym makijażem. Długie, naturalnie rude włosy, dość grube, lekko falowane. Zawsze pięknie ubrana. Zawsze sukienka lub spódnica. Nigdy spodnie. Szczupła, ale z krągłościami. Taka w sumie idealna.
Uśmiecha się w zakłopotaniu i bawi się palcami siedząc koło mnie na łóżku.
- Wiesz, słyszałam, że w BooBoo dzisiaj gra jakiś fajny jazzowy skład.
- Przecież nie lubisz jazzu - zauważam.
- Ale ty lubisz - odpowiada i wychodzi cicho.
Myślę przez chwilę i w sumie nic nie wiem. Myśli nie kleją mi się w mózgu, coś się kompletnie popieprzyło i umiem wykonywać tylko jakieś mechaniczne, wbudowane ruchy. Wszystko oklepane, takie same. Nie umiem powiedzieć "Dzień dobry" innym tonem niż zwykle i niż do wszystkich. To takie nieludzkie...
Chwilę później wstaję i przeglądam się w lustrze.
Chudy pajac ubrany na czarno. Nierozczesane włosy. Mocny makijaż.
Poprawiam włosy, zakładam buty i idę do BooBoo. Dwie ulice dalej, taki bardzo alternatywny bar. I takie wszystko tam przyjazne i już mnie znają i kochają. Siadam przy barze. Dzisiaj pracuje Dawid.
- To co zwykle? - pyta, a w odpowiedzi otrzymuje mój niesamowity uśmiech.
Zaraz obok mojej dłoni pojawia się whisky.
Na małą scenkę wchodzi jazz squad, o którym mówiła moja siostra. Jest trąbka, jest kontrabas, perkusja, saksofon, jest pianino. Jest idealnie, wszystko się zgadza, ale nagle widzę, że ktoś patrzy się na mnie i dziwnie się do mnie uśmiecha, lekko macha mi prawą ręką. Z gęstwiny głów wyłania się głowa o twarzy, która ciągle boli mnie w brzuchu. O twarzy, która wykręca wszystko w moim ciele. Każdy neuron zostaje przepalony w momencie zetknięcia się jego wzroku z moim. Wszystkie mięśnie odmawiają posłuszeństwa, kiedy słyszę jego głos. Milion ciarek na ciele przy każdym, niespodziewanym i szybkim zetknięciu się naszych dotyków.
- Nie poszłaś na imprezę - to było pierwsze zdanie, jakie powiedział do mnie, kiedy dosiadł się do mnie przy barze.
- Poszłam, ale na inną - uśmiechnęłam się lekko zakłopotana. Czułam, że robię się czerwona, że mój oddech staje się płytki, a każda część mojego ciała przestaje być moja. Napiłam się whisky, a Dawid widząc moją pustą szklankę, szybko dolał mi to samo.
- Ciężko to nazwać imprezą - skwitował, po czym odwrócił się w stronę sceny i z aprobatą pokiwał głową. - Dobrzy są.
- Zaiste - ucinam, po czym dodaję: - Ty też nie poszedłeś.
- Miałem nadzieję, że cię uniknę, a tu taka niespodzianka - powiedział niby ironicznie, ale całkiem szczerze.
- Wredne - skomentowałam.
- Nie bardziej niż ty - odpowiedział z uśmiechem. Tym uśmiechem.
Odwzajemniłam uśmiech, dopiłam ostatni łyk whisky, wstałam zza baru, zabrałam swoją kurtkę z wieszaka i wyszłam z BooBoo mimo tego, że squad grał wybitnie.
Przez szybę widziałam, jak Dawid nalewa mu whisky. Wziął łyka. Skrzywił się.
Zaśmiałam się do siebie.

Poszłam do innego baru, nikt mnie tu nie znał, ale też zamówiłam whisky.
- Zawód miłosny? - usłyszałam za sobą ciepły głos męski.
Zaśmiałam się.
- Nie lepiej się wygadać przyjaciółce?
- Właśnie to robię - odparłam pół żartem-pół serio podnosząc przy tym lekko szklankę whisky.
- Za młoda jesteś na takie przyjaciółki.
- Liczę po prostu na transformację głosu a'la Tom Waits.
Uśmiechnął się i usiadł koło mnie.
- Michał.
- Miło mi - odparłam i podałam mu rękę.
- Miło mi kto? - zapytał żartobliwie i otulił mnie swoją serdecznością.
- Miło mi - zająknęłam się. - Natasza.
- To nie twoje imię - zaczął mówić przez śmiech i poprosił barmana o colę.
- Skąd wiesz? Może jestem prostytutką i po prostu mam przerwę w pracy, a perukę zgniotłam w małej kieszonce swojej ramoneski?
Usłyszałam jedynie ciepły chichot, zobaczyłam bardzo szczery uśmiech znad szklanki z colą.
- Marysia - sprostowałam. - Miło mi, Marysia.
- Myślę, że głos a'la Waits to sprawa jeszcze kilku lat picia whisky i palenia papierosów jeden po drugim, Marysiu.
- Daj spokój, nie słyszysz, że już niewiele mi brakuje?
Zaczęliśmy się śmiać i żartować. Zapytałam w końcu:
- A ty jaki masz cel?
- Nie poddać się.


Wtedy nie zrozumiałam, co miał na myśli.
Wtedy jedynie zrozumiałam, że nie chodzi o rozumienie.
Najpierw doświadczyłam odrzucenia.
Potem przez długi czas o tym zapominałam. Trzaskałam drzwiami BooBoo i uciekałam do metra, żeby tylko nie poczuć czegoś palącego w okolicach mostka.
Potem przyszła odwilż.

Parę tygodni później siostra poprosiła mnie, abym przyniosła jej jedzenie do szpitala. Była tam wolontariuszem. Zabawiała chore dzieci z oddziału onkologicznego. Na oddziale znajdowali się ludzie w różnym wieku, ona jednak zajmowała się jedynie dziećmi. Wdrapałam się na trzecie piętro i podreptałam do bawialni, gdzie zwykle siedziała siostra.
Kiedy tam weszłam, była przebrana w strój klauna i puszczała z dzieciakami bańki.
Nie chciałam jej przerywać, więc stanęłam w drzwiach, a za sobą usłyszałam znajomy głos:
- Jak tam transformacja w Waitsa?
Odwróciłam się i zobaczyłam Michała.
Uchyliłam usta w lekkim znaku zapytania i odrętwieniu.
Faza ostatnia.

Milczenie.


Na ziemię upada mi reklamówka z jedzeniem dla siostry.
Milczę.




treat others the way you want to be treated.

piątek, 20 lutego 2015

#Własne: Spalone mosty

Tak na czasie.


spalone mosty


coś nie wyszło
innym wyjściem
lepszą drogą za ścianą 
z nogą

coś poszło nie tak
nie tą ścieżką najlepszą
nie tym głosem w bezdechu są wsparte
moje ramiona

utul mnie, ukołysz do snu
lub do pobudki
bo braknie sił
czuję głód
i braknie tchu

odrętwiała wstaję
rozwarstwiona idę
smutno stawiam kroki

nie słyszę szumu aut
i już nie jeździ ich tyle
pod moimi stopami...

20.02.15




inspired by łazienkowski.