sobota, 31 grudnia 2011

Stary a Nowy Rok

No siemson! Dawno nie pisałam bo się zablokowałam i jakoś nie mogę. Wszystko powoli się układa, więc może i blokady puszczą ;) Oby to się zmieniło w tym nadchodzącym roku.
Ja dziś krótko, bo mało mam czasu, a siedzę w piżamie jeszcze, a muszę sprzątnąć i się wyszykować.

Życzę wam, aby ten rok był lepszy. Rozumiecie. Żebyśmy my byli lepsi, wtedy wszystko staje się lepsze. Żebyśmy zauważali innych ludzi i żeby oni zauważali nas. Żeby nasze przyjaźnie były jeszcze piękniejsze i może... prawdziwsze? :) Żebyśmy starali się zrobić wszystko, co w naszej mocy, aby uczynić każdy dzień piękniejszym. Niedługo wyjdzie słońce i wtedy będzie łatwiej, ale na razie musimy sobie jakoś radzić, prawda?
Życzę wam, żebyście może z nowym rokiem znaleźli miłość, kto jeszcze szuka :) i nam, żebyśmy pielęgnowali nasze miłości, bo każda z nich jest wyjątkowa. Życzę wszystkim, żebyście mimo trudności nigdy się nie poddawali, bo nieważne jak trudno by było, trzeba próbować. No i pomimo zacinek, starali się odblokować ;)
Życzę wam, aby 2012 był mniej bolesny i bardziej radosny, żebyśmy w końcu wszyscy docenili, ile mamy. Żebyśmy każdego ranka budzili się z uśmiechem na twarzy i świadomością, jak wiele osób nas kocha i jak wiele znaczymy na tym świecie. Że każda sekunda bez nas zmieniłaby los innych, bo tacy jesteśmy ważni. Każdy z nas, czy dobry czy zły czy niedojrzały a może nawet głupi. Każdy z nas jest kochany. Zawsze.
No i życzę wszystkim, żebyśmy przeżyli koniec świata ;))

A sobie życzę więcej czytelników i ich większej cierpliwości co do systematyczności moich postów :D

Oczywiście jeszcze pragnę wam życzyć, abyście pomimo każdej rozsypki, brali się w garść i pokazywali światu, że umiecie walczyć o swoje życia. Bo to tylko nasze życia, i tylko nasz świat, prawda? To od nas wszystko zależy. Może gdyby nie było ludzi, słońce wschodziło by i zachodziło nadal, ale czy wtedy wszystko nie było by smutniejsze? Nawet słońce zachodzi w jakimś celu. Daje nam nadzieje ponownie wstając, i upada codziennie. To straszny los, ale przynajmniej uczy nas, że z każdego upadku możemy się podnieść.
Życzę więcej wiary, więcej nadziei, więcej wrażliwości na otaczający świat i piękno, więcej zadumy i zastanowienia, więcej mądrości, więcej serca, więcej szczerości, bo nasz świat robi się coraz bardziej zakłamany. Więcej muzyki, więcej herbaty, więcej zdrowia, więcej życia, radości, uśmiechu. Więcej wszystkiego, co dobre. Mniej wszystkiego, co złe.
I nadziei, że wszystkie marzenia się spełnią. I wytrwałości w tej nadziei. To ważne.

SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU - jednym wyrażeniem. :)


Czasem mam ochotę się napić i zapalić, zapomnieć o wszystkim na sekundę i poczuć się jak każdy na tym świecie. Potem sobie przypominam, jak grzeczną dziewczynką jestem, że nie piję, nie palę i nie ćpam. Że wciąż udaję, że jestem szczęśliwa, a tak naprawdę codziennie mam ochotę się stoczyć na samo dno, żeby tylko mieć świadomość, że nie można zejść niżej. A potem widzę Ciebie. Zmieniłeś się dla mnie, więc zostanę taką trochę szczęśliwie zakłamaną dziewczyną, bo mnie potrzebujesz. A ja z każdym twoim przytuleniem będę sobie uświadamiać, że wcale nie kłamię. Że po prostu jestem szczęśliwa, i to nie jest złudzenie. Że kocham cię najmocniej na świecie, bo dałeś mi nadzieję, że wszystko można zmienić. Nawet jeśli było tak okropnie źle. I chociaż wszystko prawie zwaliło nam się na głowę, trwamy. Ja, ty i czasem twoje papierosy. Ale nawet kocham ten zapach, bo kojarzy mi się tylko z tobą. Nie z nieszczęśliwym dzieciństwem i niespełnionymi ambicjami chorych ciotek. Wszystko jest dobrze, póki jesteśmy razem.






Życzy Aleksandra ! (jestem coraz starsza i wypadało by się przyzwyczaić do tej formy, która jest podobno dorosła i ukochana przez moją mamusię :D)

niedziela, 11 grudnia 2011

anielskie ratunki

 

       Joanna znowu wstała. To kolejny dzień tego beznadziejnego kręgu. Nie ma na nic siły, ale udaje, że wszystko jest w porządku. Wszyscy tak robimy, bo nie chcemy zbędnych pytań. A wieczorem siadamy na łóżku i płaczemy. Nie wiadomo, czy kieruje nami wtedy bezradność, czy zżera nas samotność, a może jesteśmy po prostu nieszczęśliwi. Trudno powiedzieć, dlatego lepiej nie mówić wcale.
       Tego dnia wszystko miało być nowe. Joanna wyszła z domu ubrana w piękną letnią sukienkę - w końcu to koniec maja. Wszystko jest tak piękne i aż chce się żyć. I może tylko to daje jej siłę wstawać.
       Wsiadła do brudnego autobusu pełnego ludzi, których już znała. Jeżdżąc autobusami cały rok niemal codziennie, poznaje się tych ludzi już dobrze. Nawet zna się trochę ich historie. Dziewczyna, obok której zwykle siadała Joanna miała bardzo bujne życie towarzyskie. Gdzieś w połowie marca, stało się coś na tyle szokującego dla tej dziewczyny, że jej życie jakby zatrzymało się - nie było już porannych telefonów od przyjaciół, ani jej śmiechu, który codziennie ozdabiał Joannie drogę do szkoły. Teraz już tego nie ma i dni są jakby bardziej szare, czegoś w nich brakuje. A ta dziewczyna pewnie nawet nie zdaje sobie z tego sprawy.
Joanna długo głowiła się, co mogło się stać. Ale im dłużej nad tym myślała, tym stwarzała coraz dziwniejsze historie. A to nie miało ani trochę sensu.
Tego dnia owej dziewczyny nie było. Na jej miejscu siedział jakiś chłopak, ale Joanna nie przyglądała mu się i sprawnie usiadła obok - na swoim ulubionym miejscu. Patrzył się to na nią, to na szybę. Potem znów przed siebie, na szybę i znowu na nią. Była zmieszana i bawiąc się pierścionkiem zastanawiała się, do czego to doprowadzi. Chłopak odchylił głowę do tyłu i oparł ją o siedzenie. Spojrzał na Joannę i po kilku sekundach lekkiej walki ze sobą, powiedział:
- Ostatnie dni są nieco szare, co?
- Zdecydowanie - odparła niepewnie.
- Bardzo szare - spojrzał na szybę. Zatrzymali się na przystanku obok starej, szarej fabryki - Spójrz - szturchnął Joannę łokciem - Nowy napis.
Faktycznie. Na fabryce pojawiło się nowe graffiti. Joanna przechyliła głowę i przeczytała cicho "WE ALWAYS KILL THE ONES WE LOVE".
- Zdecydowanie - westchnął chłopak.
Joanna uśmiechnęła się.
- Zabił cię ktoś? - zapytała.
Spojrzał się i uśmiechnął. Teraz to widziała. Znajomy wyraz twarzy. To jej brat. To na pewno brat tej dziewczyny.
- Tak. A ciebie?
- Też.
- Wyczuwam ciekawą znajomość...
- Joanno.
- Joanno - powtórzył z uśmiechem - Oskar.
- Oskar - szepnęła - Miło mi cię poznać, Oskar.

        Są takie dni, kiedy potrzebujemy jedynie ciepłego uśmiechu, jakiegoś miłego gestu, krótkiej rozmowy. Potrzebujemy czegoś, co pomoże nam przetrwać wszystkie inne trudne chwile. I to był właśnie taki dzień. I to był właśnie ciepły uśmiech, miły gest i krótka rozmowa. Krótka rozmowa, której chciało się potem codziennie. A która zdarzyła się raz i potem tajemniczo zniknęła. Joanna długo głowiła się, gdzie może spotkać Oskara. Powiedział przecież "wyczuwam ciekawą znajomość" i już więcej nie wsiadł do tego autobusu. A przecież te słowa znaczą, że chciał ją jeszcze spotkać. I była zła na niego, że ich drogi skrzyżowały się tylko raz, ale jego uśmiech pozwolił jej przetrwać najtrudniejsze dni. Czyli te wszystkie inne bez niego. Miała w pamięci ciągle jego twarz i twarz tej dziewczyny. I dziwiła się każdego dnia, że ci ludzie wpisali się w nią na zawsze, a prawie w ogóle ich nie znała.

     Był już czerwiec i strasznie gorący dzień. Joanna musiała jechać do szkoły załatwić jeszcze jakieś durne formalności. Wysiadła z autobusu i chciała przechodzić przez przejście dla pieszych.
- Uważaj! - krzyknął ktoś i pociągnął ją za rękę do tyłu. Prawie wpadłaby pod samochód.
Odwróciła się szybko.
- Oskar! Oskar! - krzyknęła szczęśliwa i rzuciła mu się na szyję.
- Przepraszam - powiedziała - nie powinnam. Wkurzasz mnie. Bo znikasz na miesiąc i nagle ratujesz mi życie. To irytujące. Teraz też pewnie znikniesz. A za miesiąc? Znowu będę musiała wpaść prawie pod samochód, żeby cię spotkać?
- Prawdopodobnie tak - uśmiechnął się tylko.
- Aha - odparła i zdenerwowana udała się w kierunku szkoły.
Poszedł za nią i to zdumiło ją najbardziej.
- No za co się będziesz burmuszyć na mnie? Za to, że jestem przy tobie zawsze, kiedy mogę? - zapytał smutno.
- A czemu możesz tak rzadko?
- Ja jestem przy tobie zawsze, Joanno.
Po tych słowach zadzwonił do niego telefon i odszedł bez słowa. Honor i duma nie pozwalały Joannie iść za nim. Podreptała więc smutno do szkoły i od tamtego dnia wszystko było jeszcze bardziej szare. Jej samotne życie zmieniło się w jeszcze bardziej samotne życie. Siedemnastoletnie serduszko zabiło szybciej tylko dwa razy. I bolał Joannę fakt, że to już więcej się nie powtórzy.

       W połowie sierpnia Joanna miała urodziny. Nikt do niej nie przychodził, więc tego dnia postanowiła pojechać do Warszawy. Wsiadła do autobusu, a potem przesiadła się w pociąg. Wysiadła w centrum i zamarła. Burza. A ona przecież tak boi się burzy. Schowała się na Dworcu Centralnym. Znalazła wolną ławkę i postanowiła przeczekać.
- Czyżby ktoś tu się bał? - usłyszała znajomy głos a jej serduszko znowu zabiło nieco szybciej.
- Skąd wiesz? I co tu robisz? - pytała.
- Joanno! Jakbym mogł zostawić cię w twoje urodziny? To było by nieludzkie!
- Zawsze jesteś przy mnie, kiedy dzieje się coś złego. Dlaczego? Zjawiasz się nagle a potem znikasz. Mam tego dosyć. Albo bądź zawsze, albo wcale. W życiu nie ma bycia na pół etatu, a tym bardziej na trzy czwarte.
Oskar zasmucił się.
- Ale przecież mówiłem ci już, że jestem zawsze.
- W taki sposób być zawsze? To brzmi jak bajka a jest odczuwalne jak horror. Nie chcę takiego zawsze - krzyknęła i odeszła.

         Dwa miesiące później spotkała Oskara w centrum handlowym z tą dziewczyną. Uciekła, kiedy ich zobaczyła, zapominając o swoich przypuszczeniach.
- Joanno! - usłyszała głos za nią. I znowu serduszko przyspieszyło.
- Przestań - szeptała do serduszka i uderzała się w klatkę piersiową - Słyszysz? Przestań!
- Joanno! - Oskar dalej krzyczał biegnąc za nią.
Joanna przebiegając przez ulicę znowu nie zauważyła, tym razem ciężarówki. Oskar tego dnia nie był w stanie jej złapać, przyciągnąć do siebie jak wtedy. Z jego oczu momentalnie popłynęły łzy. Podbiegł do zakrwawionej Joanny leżącej na środku ulicy.
- I widzisz? Gdybyś tylko pozwoliła mi być po mojemu, to nic by ci nie było! Uratowałbym cię i tym razem! Widzisz? Głupia ty! Kiedy mówiłem, że jestem zawsze, nie kłamałem! Ale musiałaś mnie pokochać, prawda? Musiałaś! Jestem tylko biednym Aniołem i teraz nie mam już kogo pilnować! Joanno!
Ale jej serduszko już nie biło, chociaż Oskar był tak blisko. Nie miała pojęcia, że jej miłość tak się skończy. Nie miała pojęcia, że pokochała własnego Anioła. Bo kto dziś wierzy w Anioły? Kto wierzy, że ma kogoś przy sobie całe życie? Lubimy wpatrywać się w swoją samotność tak żałośnie łkając, i zapominamy, że nigdy nie jesteśmy sami. Nie zabijmy naszego Anioła swoją bezmyślnością i brakiem wiary. Uwierzmy, że nasza samotność jest jedynie naszym wymysłem. Usiądź tego wieczora na łóżku i zamiast płakać poczuj ciepły oddech na plecach. To twój Anioł przytula cię już na wszelki wypadek.


11.12.2011 (c) alyouidiot.




Szlachetna Paczka się skończyła. Jutro poprawa z fizyki. Trzymajcie za mnie mocno kciuki. A ja namówię na to mojego Anioła.
Ostatnio mam mało siły i zapadam się psychicznie. Ale dam radę. :) Ja bym nie dała?


 szc.deviantart.com



Odkąd cię pokochałam, moja samotność zaczyna się dwa kroki od ciebie.

niedziela, 27 listopada 2011

spadki swobodne.

nie ma cię, gdy moje życie spada w dół
nie ma cię, gdy wszystko łamie się na pół
nie ma cię i nie wiem już gdzie jesteś,
ale dobrze, że nie wiesz co u mnie,
bo pękło by ci serce...


spadki swobodne kojarzą mi się jedynie z jedynką z fizyki ... ciekawe, jak z tego wybrnę.
ostatnio wszystko przygniata mnie dość solidnie. nie mam siły na nic, zawieszam się i tkwię w dziwnej substancji życiopodobnej, choć z życiem mającej mało wspólnego.
i nie wiem, co dalej, nie wiem, jak to się potoczy. rozgryzam ostatnio samotność i wszystko wydaje mi się tak trudne... nie mam pojęcia, jak to przeżyć, a przecież jakoś muszę.
jestem autentycznie szczątkami człowieka. ale z drugiej strony nie chcę, żeby wszyscy o tym wiedzieli i traktowali mnie z litości. mogę wmawiać sobie, że jest dobrze, ale już nigdy w to nie uwierzę. chyba przestałam umieć już wierzyć, że wszystko się ułoży. bo tym razem się nie ułoży...
nie mam wątpliwości co do tego, że życie mnie najzwyczajniej w świecie przerosło. i nie potrafię tego ukryć. zryło mi to banię na tyle silnie, że mam problemy z zapamiętaniem, jaki jest dzień tygodnia.
jest ciężko. z dnia na dzień gorzej. co teraz? jak żyć?





chwila z tobą jak spadająca gwiazda
która topi się w atmosferze by zabłysnąć na sekundę
i zaraz zgasnąć

życie trąca łokciem ludzi na ulicach
nie patrzę im w twarz, choć znam ich ból
mniemam że w tę noc modlą się znowu do Uranii

na ławkach obleśni faceci umierają z samotności
ich serce kołacze a ty nie podajesz ręki,
widzisz tylko butelkę po tanim winie
jego tragedia bije cię w oczy i przez ciebie zanika w istnieniu

mijam się z celem, a moje trwanie ma kształt niewiadomy
wszystko traci znaczenie i słyszę tylko twój szept
to on mnie ratuje w te czarne wieczory
gdy mary czyhają na zamknięcie powiek

tylko ty mnie ukajasz, dzięki tobie nie czuję
że rozpadłam się na kawałki
tylko ciebie chcę przy mnie, kiedy wiem że już nic
nigdy nie będzie takie same

zapal w mojej obecności bym mogła poczuć ulgę
bym zrozumiała jak bardzo życie jest niemodne
dotykam twoich ust i jestem pewna
że to wpisało się we mnie już na zawsze
21.11.2011 (c)alyouidiot




sweethooligan-she.deviantart.com



Jeśli ktoś kogo kochasz umiera i to niespodziewanie, nie odczuwasz straty natychmiast. Tracisz tego kogoś kawałek po kawałku przez długi czas - w miarę jak przestaje do niego przychodzić poczta, jak wietrzeje zapach jego perfum na poduszce oraz ubrań w szufladzie i szafie. Stopniowo gromadzisz fragmenty, które odeszły. Właśnie wtedy nadchodzi ten dzień - ten dzień, gdy brakuje ci szczególnie jednej konkretnej cząstki i przytłacza cię uczucie, że ta osoba odeszła na zawsze, a potem nadchodzi inny dzień i odczuwasz szczególny brak czegoś innego.

środa, 16 listopada 2011

listy do edwarda

Warszawa,
10.11.2011

Drogi Edwardzie

Właśnie kończy się dzień najgorszy z tych wszystkich dni od pięciu tysięcy lat, pomijając ukrzyżowanie Chrystusa, wszystkie krucjaty i wojny światowe. Dzień, który mnie przerósł, w którym każde pięć minut trwało minut dwadzieścia.

Od początku planowałam ten dzień jako długi. W szkole średnia ilość lekcji, potem zajęcia dodatkowe i jeszcze spotkania z dobrego serca - do domu miałam wrócić około dwudziestej pierwszej. Po lekcjach poszłam z Anką do biblioteki i odrabiałyśmy razem lekcje. Lubię Ankę, bo mnie rozumie. Złapałyśmy się nawet na tym, że wybierając zdania o sobie, wybierałyśmy te same. Potem poszłyśmy na salę gimnastyczną popatrzeć, jak męczą się nasi chłopcy. Było śmiesznie, obgadywałyśmy ich nawet trochę. Dopóki nie zadzwonił telefon. Ciocia. Już wtedy byłam zdziwiona, bo prawie nigdy do mnie nie dzwoni. "My zaraz po ciebie będziemy, wyjdź przed szkołę". Zaczęłam się śmiać i tłumaczyć, że nie trzeba, bo przecież mam angielski, bo to, bo tamto... "dam ci mamę" i wtedy wiedziałam, że coś jest nie tak. Mama powiedziała jedynie, że musimy zmienić nasze plany, bo On nie żyje. Pamiętam, że na chwilę przestałam wszystko słyszeć. Dosłownie. Nie słyszałam krzyków chłopaków ani dalszych słów mamy. Poczułam, jakby ktoś nagle przycisnął "matrix" i czas na chwilę zagiął się i po prostu zatrzymał. Wszystko trwało tak wolno. Mój przeraźliwy krzyk i płacz, który odbijał się okrutnie od ścian, że nawet słyszałam echo. I zastanawiałam się jedynie czy ginie gdzieś w przestrzeni, czy dobiega gdzieś dalej, bo jednak na dole mnie słychać nie było. Ale nie umiałam się opanować. Łzy leciały same, a krzyk pozwalał przetrwać tak ogromny ból. Pakowałam w pośpiechu zeszyty chodząc to w lewo, to w prawo, bo nie do końca wiedziałam, co zrobić. Przytuliłam tylko Ankę i z płaczem próbowałam zbiec na dół. Pani sprzątaczka z przejęciem próbowała ode mnie wydobyć, co się stało. Przetrzymała mnie i dorwała mnie pani psycholog. W sumie jestem jej za to wdzięczna, bo gdyby nie ona, pakowanie butów do szafki zajęło by mi dziesięć minut. Zaszłam jeszcze na salę, żeby choć na chwilę przytulić się do niego, poczuć jego ramiona i siłę, znaleźć niewielkie ukojenie, choćby na sekundę. Poczuć ten zapach, poczuć tę skórę i zobaczyć w oczach okrutne przejęcie - i jednocześnie zdać sobie sprawę, że mówiąc mi, że jestem najważniejsza, nigdy mnie nie okłamał.

Była 15:20. Od tamtej pory dzień dłużył się niemiłosiernie. Nie wiem, Edwardzie, co kieruje nami w takich chwilach. To nie rozsądek, ale też nie przypadek. Co sprawia, że trafiamy właśnie na takich ludzi na swojej drodze, którzy służą pomocą? Tylko to wtedy miało jakieś znaczenie. Reszta jakby poszarzała, jakby wyblakła, jakby nagle się wyciszyła. Wsiadłam do samochodu i dotknęła mnie przeraźliwa cisza. 5 osób, i wszyscy milczeliśmy. Nie było sposobu, by wyrazić to wszystko, co w nas siedziało. Potem trafiliśmy do ciotki. Mama z wujkiem pojechali załatwiać formalności. Brat ugotował rosół. Uwierzysz, Edwardzie? Ten sam brat... I wtedy zaczęła się katorga. Ciocia krzątała się nerwowo po domu, układając rzeczy to tu, to tam, mając nadzieję, że jej to pomoże zatrzymać kolejne łzy, które cisnęły jej się do oczu. Pierwszy papieros. Rozglądałam się po kuchni i od czasu do czasu zagaiłam a to o dzwonki, bo ma ich przecież całą kolekcję, a to o jakieś dziwne kwiatki przy stole. Uwagę moją przykuł najbardziej śliczny storczyk i chciałam cały wieczór zapytać tyko "ciociu, czy lubisz storczyki?" ale nie wiedziałam, jak odbierze moje pytanie. Zabrakło mi odwagi, więc przy trzecim papierosie rzuciłam tylko "ładny storczyk. od kogo? ja mamie na urodziny też kupiłam storczyka. jechałam z nim na rowerze i wyglądałam jak ostatni debil". Uśmiechnęła się na chwilę i poczułam ulgę. Ale tylko na chwilę. Potem zniknęła gdzieś w dymie papierosa, może w końcu popłakać, może udać, że nie istnieje - nie wiem. Wtedy poszłam do pokoju, gdzie brat skulony pod kocem oglądał telewizję. Faktycznie tego dnia było przeraźliwie zimno, a ogrzewanie coś im szwankowało. Sam wiesz, Edwardzie, że rzadko rozmawiałam z bratem. A nasze rozmowy zwykle nie przebiegały dosyć miło. Jednak tego dnia widocznie poczuł ogromne przygnębienie. Na tyle ogromne, że pchnęło go ono do ciepłych gestów, które nigdy z nim zbyt wiele wspólnego nie miały. "Chcesz koc?" - zapytał mnie. Było mi zimno, ale odmówiłam - nie chciałam nadużywać i wykorzystywać jego nagłej przemiany - a może po prostu nie chciałam przyzwyczajać się, bo uznałam, że to chwilowe - albo podświadomie zabroniłam sobie przyzwyczajać się do czegokolwiek i kogokolwiek - bo nauczona dzisiejszym dniem, wiedziałam, że to tylko sprawia ból. 
Jednak to właśnie rozmowa z tym moim bratem, Edwardzie, pozwoliła mi choć na chwilę zapomnieć, dlaczego właściwie siedziałam wtedy tam u nich w domu, dlaczego nie byłam na dodatkowych zajęciach, gdzie być powinnam. Sam wiesz, że chodził do tego samego liceum. Zebrało mu się na wspomnienia - chyba zaczął rozmyślać o przemijaniu. Tak to jest, Edwardzie. Wystarczy jedno wydarzenie, i zmienia się wszystko. Zmienia się kolor nieba i kształt słońca. Barwy tęczy zamieniają się miejscami i nie tworzą spójnej całości. Pryzmat zamiast rozszczepiać światło, jedynie je odbija. Są takie dni, Edwardzie. 
10 listopada 2011 pani na polskim powiedziała rozważając różnice między czasem linearnym a kulistym: "W czasie kulistym wszystko się powtarza, teoretycznie. Minie rok, i znowu będzie 10 listopada, tylko będzie już zupełnie inny. Już nigdy nie będzie takiego samego 10 listopada. Bo z jednej strony wszystko się powtarza, a z drugiej wszystko przemija. Mówią, że na każdą osobę zmarłą przypada rodząca się..." I wieczorem usiadłam jedynie na krześle w pokoju, wpatrując się w jeden punkt i cholernie chciało mi się śmiać. Bo wszystko tego dnia od rana było dziwne. Wszystko jakby chciało mnie przygotować, Edwardzie, na tą całą śmierć. I pozostały jedynie wyrzuty sumienia. Bo nie byłam ani w szpitalu, ani w domu, kiedy zabierali Go do szpitala. A przecież wiedziałam, jaka jestem dla Niego ważna. I teraz nawet nie pamiętam, kiedy widziałam Go po raz ostatni. Pamiętam tylko te uśmiechy, które dawał mi każdego dnia i codzienne "ubierz się dobrze, żebyś nie przemarzła". Od tamtego dnia, kiedy Go zabrali, nikt tak do mnie nie powiedział. 
Pusto mi, Edwardzie. Na szczęście ten dzień się skończył. Jednak ta pustka już na zawsze pozostanie.





Warszawa,
12.11.2011
Drogi Edwardzie

Jednak 10 listopada nie był najtrudniejszym dniem. Każdy dzień okazał się być coraz bardziej złożony i przykry. 
11 listopada śpiewałam w kościele z moim chórem. Trzymałam się dzielnie całą mszę, dopóki nie zaczęłyśmy śpiewać pieśni na uwielbienie. /odpocznę dziś w ramionach Twych, dusza ma w Tobie będzie trwać. Kiedy fale mórz chcą porwać mnie, z Tobą wzniosę się - podniesiesz mnie/ Wtedy nie wytrzymałam. Zaczęłam płakać strasznie, Edwardzie. Wszyscy wokół mnie wiedzieli, co się stało i tylko zastanawiali się gdzieś w duchu czy ta śmierć już na zawsze zrobi ze mnie załamaną małolatę. Tylko te małe dziewczynki poczuły zdezorientowanie - bo jak to? Ty płaczesz? Zawsze śmiałaś się ze wszystkiego, a dziś płaczesz! Widzisz, Edwardzie. Wtedy czuję radość, bo jeśli moje codzienne uśmiechy i styl życia wpisały się w kogoś, to znaczy, że mam jakieś znaczenie. I to może dla więcej niż jednej osoby. Tak naprawdę nie wiem, ile dla kogo znaczę, ale ileś znaczę na pewno. 

12 listopad okazał się dniem najtrudniejszym. Tak, to był dzień pogrzebu, Edwardzie. Od rana nie wiedziałam, co mam robić. Wszystko było takie beznadziejne. Najpierw pojechaliśmy z najbliższą rodziną do kaplicy. To bardzo przykre, widzieć niektórych tak rzadko, a jeśli już ich widzieć - to płaczących... Tak trudno było mi wytrzymać - z zimna i przygnębienia. Tępo przygryzałam kurtkę, żeby nie rozpłakać się, żeby udawać jakiegoś twardziela. Usiadłam koło brata, ale kiedy zobaczyłam, że ten stary, niewrażliwy byk, płacze - to ja też zaczęłam płakać. I nic nie widziałam. Podłoga i sufit stanowiły dla mnie jedność, a czarna kurtka brata z moją białą czapką w ogóle nie kontrastowała. 
Potem już pojechaliśmy do kościoła. Nigdy nie przypuszczałam, że przyjdzie tak wiele ludzi. Było mi tak ciężko. Wdzięczna im byłam, sam wiesz, Edwardzie, za obecność. Choć większości nie znałam, nawet nie bardzo wiedziałam, kto jest rodziną, a kto nie. Ale wtedy to nie było dla mnie ważne. Widziałam tylko wzrok księdza, który zawsze widział mnie roześmianą albo zbulwersowaną i w pewnym momencie ujrzałam tylko przejęcie i zastanowienie, może nawet minę "aha, więc to tak wygląda, kiedy płacze. Bo jednak płacze". Nie płakałam dużo. Dopiero na sam koniec, kiedy rozbrzmiała ta nieszczęsna pieśń. Kiedy usłyszałam, jak wiele ludzi ją śpiewa - wymiękłam. I siedziałam tylko i płakałam, bo co innego miałam zrobić, Edwardzie? Był dla mnie jak Ojciec, przecież wiesz. To On był dla mnie autorytetem i wzorem mężczyzny. To On mnie przytulał, kiedy bałam się burzy. I tego dnia, kiedy słyszałam w tle /Anielski orszak niech twą duszę przyjmie, uniesie z ziemi ku wyżynom nieba/, zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę teraz mój strach nie odnajdzie ukojenia. Nie odnajdzie stabilnych ramion i kpiącego śmiechu "ale czego ty się boisz, przecież cię nie strzeli!". Właściwie mój strach już niczego nie odnajdzie. Bo jedyne, co go potrafiło stłumić, zniknęło. Teraz zostały tylko tabletki, ale dobrze, że na razie nie ma lata. Sam wiesz, Edwardzie, jak bardzo boję się burz.
Kiedy przeszliśmy na cmentarz w procesji, zrobiło mi się jeszcze bardziej smutno. Bo to ostatni raz, kiedy jest gdzieś blisko. Ostatnie chwile, kiedy mogę Go jeszcze czuć. 
Pamiętam te okrutne obrazy. Zasypywanie trumny i wsadzanie drewnianego krzyża z imieniem, nazwiskiem i tą nieszczęsną datą 10 listopada 2011 roku. Nie umiem o tym zapomnieć, Edwardzie. Wiem, że może jest jeszcze zbyt wcześnie, ale to wyryło w mojej psychice ogromną szramę. Taką, która już nigdy się nie zagoi. Której nic nie ukoi. Która na razie z dnia na dzień się pogłębia, którą potęguje przeokrutna tęsknota. Są takie dni, Edwardzie, że właściwie wszystko staje się dołujące. Wszystko zachowuje się tak, jakby tylko chciało zepchnąć cię na samo dno. Nigdy się nie daj, Edwardzie. Nigdy.



Warszawa, 
14.11.2011
Drogi Edwardzie

To był pierwszy dzień w szkole po tym wszystkim. Nie wiedziałam, jak się zachować. Czułam się tak okropnie zagubiona. W autobusie tłamsiłam myśli muzyką, żeby tylko zgasić je na chwilę, zatrzymać, bo nie dawały mi spokoju. Te okrutne obrazy przesuwały mi się przed oczami kolejny raz. Wychwytywałam z każdej rozmowy jedynie "śmierć", "umarł", "zginę". Byłam totalnie załamana i przygnębiona. Do tego tak fatalnie się czułam. Odpuściłam sobie zajęcia dodatkowe i wróciłam wcześniej do domu. Tego dnia jednak najbardziej potrzebowałam przytulenia. I dał mi to. Nie potrzebowałam rozmów, nie chciałam ich nawet. Każde słowo męczyło mnie i wymagało ode mnie cholernie ogromnego wysiłku. Gubiłam się w odpowiedziach na pytania, nawet szukanie iksów i igreków stało się najbardziej skomplikowaną rzeczą pod słońcem. Ale nie pytałam dlaczego, nie miałam pretensji do nikogo, za to co się stało. To niczyja wina, Edwardzie. Tylko to wiem z tego wszystkiego. 
Siedziałam w szkole siedem godzin. I potrzebowałam tylko jednego zapachu, tylko jednego dotyku i tylko jednego uśmiechu. Wiedziałam, że tylko to mnie może ocalić. Wtulenie się w jedynie stabilną dla mnie podporę - jego ramiona. Ja, sam wiesz, jestem zawsze rozchwiana. A on zawsze stały - trzyma mnie i dzięki niemu się nie rozpadam. Dziwią się nam chyba, że niby tacy różni jesteśmy, więc jak my się w ogóle dogadujemy. Ale to właśnie w jego, tyle większych od moich dłoniach, czuję się tak bezpiecznie. To przytulając się właśnie do niego, a nie do kogoś innego, czuję się taka ważna. To on nadał mi nowe znaczenie i to on sprawił, że nie rozleciałam się pod wpływem tego wszystkiego, że wciąż trwam i jestem, i tylko on, jego miłość i miłość moich przyjaciół trzyma mnie przy życiu - jest dla mnie takim respiratorem, kiedy tak ciężko mi oddychać. I to nawet nie dlatego, że mam zatkany nos. Ale dlatego, że wszystko mnie przygniotło. A oni jakby takimi niewidzialnymi łapkami trzymają to nade mną i sprawiają, że ciężar jest mniejszy. Że wszystko jest do wytrzymania. Tak właśnie, Edwardzie. Są tacy ludzie. I są takie dni, kiedy w końcu zaczynamy to rozumieć. Że jest ktoś, kto wstaje rano i myśli właśnie o Tobie. Że każdego dnia przed snem zastanawia się, czy ty też śpisz. Że kiedy jest Ci zimno pyta ciągle "chcesz bluzę?" i za każdą odpowiedzią "nie", przytula coraz mocniej. Że jest ktoś, kto przynajmniej raz w tygodniu powie Ci, jak bardzo jesteś dla niego ważny. Że jest ktoś, kto w najmniej spodziewanym momencie powie, że kocha. Kto opieprzy Cię, kiedy na to zasługujesz. I nigdy nie miej mu za złe, bo nawet jeśli na Ciebie krzyczy, to dlatego, że chce Ci pomóc. 
Dostrzegam nawet pewną analogię w mojej miłości i miłości Ligii do Winicjusza.

Wszystko ma jakieś znaczenie, Edwardzie. Wierzę, że ta śmierć nie odbiera mi mojego znaczenia. Że ta pustka nie stłamsi mnie tak bardzo. Że to wszystko ma czemuś służyć. Wierzę w to, bo tylko tak mogę nadać temu sens. Że ta śmierć nie pójdzie na marne. Że czegoś nauczy, może czegoś w końcu pozbawi, od czegoś uwolni. Jest mi trudno, Edwardzie. I każdego dnia coraz ciężej mi wstać. Ale wciąż pamiętam, że mam dla kogo. Nie uporam się z tym z dnia na dzień. Długo jeszcze będę wpatrywać się czasem nawet pięć minut w jeden punkt. Długo jeszcze będę bała się zasnąć. Długo jeszcze będę płakać. Długo jeszcze każdego wieczora będę myśleć patrząc w babcine okno i zapaloną lampkę "nawet ona boi się zasnąć" - nigdy nie paliła lampki. Wszystko stało się trudne i przerastające, ale, Edwardzie, powiedz mi, bo znasz mnie tyle czasu. Czy ja kiedyś nie dałam rady? Teraz w moim życiu jest ważny już tylko jeden mężczyzna. Czy uważasz, że powinien przejąć część Jego obowiązków? Ciekawe, ile ze mną wytrzyma. Tak bardzo chciałabym, żeby to trwało jak najdłużej. Tak bardzo chciałabym kochać już na zawsze.

PS. Ostatnio jechałam autobusem do szkoły i wpadł do niego motyl. Uśmiechnęłam się i chwilę potem mi gdzieś zniknął. Widzisz, Edwardzie? Wszystko znika. Ziemia zatacza od tysięcy lat błędne koło wokół Słońca, tak naprawdę nigdzie nie docierając - zna tę trasę, ale jednak dalej dzielnie ją przemierza. Tak więc jest zima, a potem zaraz wiosna. Są lata i jesienie, i liście spadają, a potem znowu odradzają się. 
Te tygodnie będą trudne, bo łatwo liczyć czas. I w czwartek stanę pod salą gimnastyczną i powiem "to było tydzień temu". A wciąż w to nie wierzę. Nie myślę o tym, nie doszło to jeszcze do mnie. Dla mnie wyjechał tylko na leczenie do szpitala. Tak, Edwardzie, jestem idiotką. Bo wciąż czekam, aż wróci.

Twoja Joanna



YessiGoesMessy.deviantart.com


Śmierć jest minimum. Minimum wszystkiego. Podczas tych godzin, gdy jesteś tak blisko drugiej osoby, z dwojga niemal stajecie się jednym... Minimum... Miłość jest śmiercią: śmiercią odrębności, śmiercią dystansu, śmiercią czasu. W trzymaniu się z dziewczyną za ręce najpiękniejsze jest to, że po chwili zapominasz, która ręka jest Twoja. Zapominasz, że są dwie, nie jedna.
- Johnatan Caroll

Nie wiedziałem Maleństwa już dosyć długi czas i jeśli go dzisiaj nie zobaczę, to ten czas będzie jeszcze dłuższy.
- Kubuś Puchatek

wtorek, 8 listopada 2011

cofam się w istnieniu

Cóż za okropne to były dni ostatnio. Nie miałam nawet siły spiąć się i czegoś tu naskrobać, chociaż wielokrotnie miałam ochotę... Dawno nie miałam tak ciężkiego tygodnia. Zobaczyłam kruchość życia na własne oczy, zobaczyłam przeokrutną biedę i na samą myśl chce mi się płakać. W jednym momencie doceniłam wszystko, co mam: rodzinę, zdrowie, dom, szczęście - jakie by ono nie było, miłość i życie. Dosłownie wszystko, co mieści się w tych zagadnieniach, obok nich i pomiędzy nimi.

Jest taka piosenka Cold War Kids, która właśnie w tle mi gra, Hospital Beds.
"There's nothing to do here, some just whine and complain, in bed in the hospital. Coming and going, sleep and awake, in bed at the hospital. I've got one friend lying across from me - I did not choose him, he did not choose me. We've got no chance of recovery, joy and misery."

Bardzo smutna, ale dopiero teraz doceniam jej prawdziwość.
Wiecie co, powiem wam, że są takie chwile w życiu człowieka, że siedzi na najgorszej kanapie, na jakiej kiedykolwiek siedział, patrzy na najbrudniejszy obrus, jaki widział w życiu, rozmawia z najsmutniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkał i mówi "a może pani by chciała coś dla siebie?" i kiedy słyszy "a mogłabym tak?", wywołuje to u niego tak ogromną chęć płaczu, że jedynie zaciska zęby i uśmiecha się szczerze, lecz smutno, tak by może dodać trochę nadziei, trochę otuchy, a może odpowiedzieć uśmiechem "tak", by nie używać słów, bo wie, że cokolwiek by nie powiedział, poruszy falę łez i zaczną one sprawnie kursować po jego policzkach, jedna za drugą, jedna za drugą, i tak w kółko...
-> odsyłam do szlachetnej paczki :) Mega ciekawe i budujące doświadczenie. Dużo uczy i pozwala poznać niesamowitych ludzi. Poza tym, poszerza obraz widzenia. Zobaczyłam rzeczy, o których nie miałam pojęcia, że istnieją.

Są takie chwile w naszym życiu, takie sny, przeczucia, myśli, które niezależnie od dnia napawają nas niepokojem. I czasem słusznie, czasem nie. Czasami wychodzimy na noc do przyjaciółki i bawimy się świetnie. Śni się nam co prawda coś dziwnego, ale nie przywiązujemy do tego uwagi i dalej się śmiejemy przy porannych plotach. Potem wsiadamy do samochodu i wracamy do swojej własnej rzeczywistości, wracamy do domu. Półpełnego, wybrakowanego, smutniejszego i ... Nie wiemy co ze sobą zrobić. Więc robimy wszystko, żeby nie myśleć. O wszystkim, tylko nie o śmierci, bo przecież jeszcze się wszystko ułoży. A co jeśli nie? Nie, przestań, zawsze się układało, więc teraz, za tym piątym razem, też się ułoży. I żyjesz w niepewności. Przez dzień, dwa, cztery, a potem może nawet tydzień czy miesiąc, że właściwie zdążysz już do tego przywyknąć i to nie sprawia tak wielkiego bólu i nie zatruwa tak myśli. Odzyskujesz siłę, by się śmiać i z czystym sumieniem możesz powiedzieć - TEN DZIEŃ BYŁ UDANY.
A potem znowu wracasz do półpełnego domu. Znowu czegoś brakuje. To znowu jeden z tych najsmutniejszych dni, choć tak przepełniony radością.

I właśnie to mój dylemat ostatnich dni, bo w minionym tygodniu wydawało mi się, że cofam się w istnieniu. Że zanika we mnie bycie człowiekiem - ta umiejętność współczucia, wrażliwość, miałam wrażenie, że wszystko, co było we mnie ludzkie, zaczęło ode mnie uciekać. I wystarczył jeden dzień. Jeden jedyny dzień, żeby dać mi do zrozumienia, że bycie człowiekiem najzwyczajniej mnie przerasta. Że mam w sobie tego za dużo i nawet nie jestem pewna, czy tego chcę i czy to nie jest ponad moje siły. 
I możesz się pytać: dlaczego ja, ale każdy z nas ma misje. Każdy z nas odkrywa ją w odpowiednim momencie. Nie wiem kim będę w przyszłości, ale wiem, że nigdy nie chciałabym przestać być człowiekiem.


Cebula

Co innego cebula. 
Ona nie ma wnętrzności. 
Jest sobą na wskroś cebulą, 
do stopnia cebuliczności. 
Cebulasta na zewnątrz, 
cebulowa do rdzenia, 
mogłaby wejrzeć w siebie 
cebula bez przerażenia. 

W nas obczyzna i dzikość 
ledwie skórą przykryta, 
inferno w nas interny, 
anatomia gwałtowna, 
a w cebuli cebula, 
nie pokrętne jelita. 
Ona wielekroć naga, 
do głębi itympodobna. 

Byt niesprzeczny cebula, 
udany cebula twor. 
W jednej po prostu druga, 
w większej mniejsza zawarta, 
a w następnej kolejna, 
czyli trzecia i czwarta. 
Dośrodkowa fuga. 
Echo złożone w chór. 

Cebula, to ja rozumiem: 
najnadobniejszy brzuch świata. 
Sam sie aureolami 
na własną chwałę oplata. 
W nas - tłuszcze, nerwy, żyły, 
śluzy i sekretności. 
I jest nam odmówiony 
idiotyzm doskonałości.

Wisława Szymborska


laylarouge.deviantart.com

poniedziałek, 31 października 2011

wszystko jest istotne.

Zróżnicowane dni ostatnio! Takie smutne, ale jednocześnie najszczęśliwsze z możliwych.
Właśnie w tych dniach doceniłam siłę przyjaźni i miłości, o której przez chwilę zapomniałam. Aż wstyd! Ale taka prawda, ostatnio jest tyle do zrobienia, że człowiek gubi się we własnym istnieniu.

Czuję się ostatnio tak cholernie pusta. To znaczy, mam wszystko, tylko brakuje mi tych moich rozkmin. Kiedyś siedziałam gdziekolwiek i to wystarczyło, żeby w głowie mieć setki przemyśleń. Wypalam się? Nie wiem. Smutno mi z tego powodu. Do jakiegoś czasu fajnie było nie myśleć o niczym, ale chciałabym z powrotem wrócić do tego mojego normalnego stanu rozkminiania najmniejszych szczegółów.
Dziś oglądałam fragment House'a, który przekonując jakiegoś chirurga do zbyt trudnej operacji użył takiego argumentu: Bo powiem twojej żonie, że sypiasz z pielęgniarkami. Teraz z siostrą (tu jej imię). Na imprezie podawała ci kiełbaski i nie powiedziałeś "dziękuję", to znaczy, że łączą was silniejsze więzi. Nie wiem, skąd to wziął, ale nasunęło mi to kilka myśli.
Czy faktycznie jest tak, że jeśli już ktoś jest dla nas ważny, to zapominamy o najmniejszym stopniu uprzejmości? O jakimś takcie, nawet o własnym wychowaniu? A właściwie, co to jest wychowanie dzisiaj? I czy faktycznie istnieje? Czy formy życia, które jeszcze do niedawna uznawane były za złe, dzisiaj też takie są? Czy to nie jest tak, że dzisiaj tłamsimy mniejszości, nawet jeśli to mniejszość przedstawia dobro? Łatwo pogubić się w dzisiejszej filozofii, szczególnie w filozofii młodych, która często - nie wiedzieć czemu - jest jakoś dziwnie wypaczona... Przeraża mnie to, bo to przecież moi rówieśnicy. Chodzę z nimi jednym korytarzami i chodnikami, a czasami czuję, że oprócz przedziału wiekowego, jednego budynku - nic więcej nas nie łączy. A przecież jesteśmy - a przynajmniej powinniśmy być - choć odrobinę podobni. Czasem zastanawiam się czy to moja inność poglądów i postaw jest nieprawidłowa, czy tej potężnej większości ludzi, których nawet nie znam. To kolejna wada dzisiejszego świata - ta cholerna anonimowość. Znamy się, bo znamy, ale może nawet nie powiem ci cześć, a może nawet nie wiem, kim jesteś - ale cię znam, żeby znać, i to jest fajne. Mam kolekcję osób, które znam i dostawię tam jeszcze ciebie - a Ty, chciałbyś być taką figurką? Kolejną, jedną z wielu, na tej samej półce z setką innych istnień, o których kolekcjoner niewiele wie? Zastanówmy się, czy faktycznie chcemy być kimś takim. Czy słowo "znać" nie straciło na znaczeniu - i zamiast niejakiego wpisywania się w czyjeś bycie, znaczy jedynie równoległe istnienie, bez żadnego oddziaływania.

Brakuje mi słońca. Wszystko jest przyjemniejsze, kiedy świeci słońce, ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie Wszystkich Świętych z udziałem słońca. Uwielbiam to święto! Od zawsze moje ulubione. Wielu ludzi traktuje je jako najsmutniejsze, ale nie widzę w tym sensu. Mimo wszystko, nie widzę sensu w smutku. Jasne, że zdarza się czasem dołek mniejszy i większy - ale tak poza tym, to przecież jest bezsensowne. Dużo łatwiejsze jest życie, jeśli je doceniamy i potrafimy się cieszyć z najmniejszych rzeczy, jakie mamy. Tak właśnie uważam. Wszystko jest istotne. Każdy człowiek na ulicy, którego dziś minąłeś. Każda wypita i niewypita herbata. Każdy uśmiech i kłótnia, każda bójka i rozejm, każde zagubienie i odnalezienie. Każdy zarówno ten nastawiony, jak i ten zatrzymany zegarek. Każdy koniec. Każdy początek.
Najprościej zrozumiałam to na przecinkach (każdy przecinek jest ważny).
Bycie albo niebycie ograniczone jest naszym nie wiem czy chcesz czy nie twoja niewiedza jest ważniejsza od wiedzy bo to ona pokazuje jak wielkie masz braki i decyduje o tym czy można je jeszcze jakoś wypełnić a jeśli można to jak w jaki sposób i czy w ogóle jest sens bo jeśli nie ma sensu to właściwie po co czy jeśli tego nie naprawisz to wskaże to na bycie czy niebycie więc napraw to teraz tak właśnie w tej chwili zanim będzie za późno.
I ile prościej jest:
Bycie albo niebycie ograniczone jest naszym nie wiem, czy chcesz czy nie twoja niewiedza jest ważniejsza od wiedzy, bo to ona pokazuje jak wielkie masz braki i decyduje o tym, czy można je jeszcze jakoś wypełnić, a jeśli można, to jak w jaki sposób i czy w ogóle jest sens - bo jeśli nie ma sensu, to właściwie po co, czy jeśli tego nie naprawisz to wskaże to na bycie czy niebycie - więc napraw to teraz, tak, właśnie w tej chwili, zanim będzie za późno.
Tekst jest laniem wody na potrzeby programu. :D

Wszystko jest ważne. Musimy to zrozumieć właśnie teraz, póki jeszcze nie jest za późno. Póki nie straciliśmy wszystkiego, na czym nam zależy. Bo jeśli nie docenimy, to stracimy. Zawsze tak jest. Zawsze znajdzie się ktoś, kto doceni, kiedy my coś odrzucimy. Dla nas podarta szmatka, dla innych zbawienny skarb.
Nauczmy się chociaż tego jednego w życiu. Róbmy wszystko źle, ale nauczmy się doceniać to, co mamy. Bo mamy cholernie wiele. Czasem spotykam się z twierdzeniem "jest mało rzeczy, za które mogę dziękować" - w życiu tak nie mów! Jeśli masz dom, ojca, matkę - nawet jeśli alkoholików - to masz za co dziękować, bo milion ludzi na Ziemi nie ma nawet tego i dało by się za to zabić. Za tę odrobinkę miłości, nawet tej przepitej, którą ty gardzisz. A to przecież tylko zagubienie. Choroba na zagubienie - która swoją drogą też bierze się z nieumiejętności docenienia, jak wiele się ma... I to przez takie głupoty traci się najwięcej. Bo to nie ja straciłam Joannę, tylko Joanna mnie. I mogę mieć nadzieję, że kiedyś zatęskni, ale co wtedy zrobię? Nie wiem.

To jest w sumie najpiękniejsze w życiu - że niczego nie możemy przewidzieć. Dlatego wciąż tak wiele rzeczy nas zaskakuje, wciąż tyle spraw na nas działa. Wtedy stajemy się lepsi.


Mało mówię


Tego lata, kiedy zabili Czaszkę, skończyła się moja młodość. Odkąd pamiętam, zawsze trzymaliśmy się razem: Czaszka, Cela, Sebek i ja - ale paczka! Cela i ja - dwóch brudnych punków, Sebek - kibol z bojówek Ruchu Chorzów, no i Czaszka - on nie dawał się sklasyfikować. Nosił szmaty, które po dwóch miesiącach stawały się hitami naszej subkultury, słuchał takiej muzy o jakiej my nie mieliśmy pojęcia (oczywiście zarażał nas nią) i miał takie powodzenie u dziewczyn, jakby co rano wypijał wiadro feromonów; my tylko mogliśmy marzyć żeby na nas choć spojrzały, a on, ten brzydal, miał je w dupie!
Ale to nie te wszystkie bzdury wyróżniały Czaszkę; każdy kto kiedykolwiek o nim słyszał, to jest każdy mieszkaniec mojego pieprzonego osiedla, powie wam bez zająknięcia w trzech słowach co o wyróżniało od reszty naszego dziadowskiego tła: BYŁ CHOLERNYM SZCZĘŚCIARZEM.
Wszystko czego się podjął, kończyło się sukcesem: ten facet nigdy się nie mylił, nigdy nie spóźniał na autobus a kiedy obstawiał mecze, to zawsze trafnie. Dziwne ale nigdy nie grał w totka...
Zginął od kosy, kiedy rzucił się na dresków z sąsiedniej dzielnicy, którzy próbowali zgwałcić jego siostrę - dostał cztery razy po płucach i udławił się krwią. Ale Justynce się udało, skończyło się na złamanej ręce.
Żadnego z jego kumpli nie było tam, żeby mu pomóc; Cela siedział za kradzież miedzi, Sebek sprowadzał gablotę spod niemieckiej granicy, a ja byłem w wojsku. Nigdy sobie tego nie wybaczyliśmy, mimo że nasza "wina" jest czystą abstrakcją.
Minęło osiem lat, wydorośleliśmy na dobre; Cela porzucił dawną ksywę i zgolił łasicę ze łba - teraz jest Panem Grzegorzem i pracuje jako instruktor nauki jazdy; Sebek zainwestował w brzuch i mecze Niebieskich ogląda już tylko z kanapy przed telewizorem, zresztą to mój szwagier, więc złego słowa o nim nie powiem; Justynka zabiła się dwa lata po śmierci Czaszki - ale nie pocięła się, nie nałykała tabletek czy jeszcze czegoś, zrobiła to po męsku: powiesiła się na strychu naszej kamienicy. Jej śmierć była dla mnie katalizatorem, od tamtego czasu olałem całe to poletko, wypadłem z obiegu...
Nadal słucham punkrocka, ale sam. Piję też sam i nie wiążę się z nikim na dłużej niż miesiąc. Mało mówię, a w domu przebywam tylko wieczorami. Coraz bardziej zapominam gdzie mieszkam i wcale nie jestem ciekaw "co słychać u..." Mój numer telefonu mają tylko członkowie rodziny. Zająłem się pisaniem poezji (bardziej pasuje tu określenie "teksty") w Internecie; tam jest cicho i neutralnie. To mi pomaga.
Od czasu do czasu przypominam sobie, co powiedział mi Czaszka na trzy tygodnie przed śmiercią - to było na balandze po mojej przysiędze; Ja jak zwykle wypominałem mu te wszystkie laski, które na niego leciały i wyzywałem go z pijackim uśmiechem, jakim to nie jest farciarzem, a on w pewnym momencie obrócił się do mnie, spojrzał jakoś dziwnie i powiedział:
- Każdy fart kiedyś się kończy - a potem dodał - to miasto mnie nienawidzi. Zapamiętaj.
Zapamiętałem. Pamiętam do dziś.
Wszystko.
tekst autorstwa Półkrwistego, którego nie znam, ale tekst uwielbiam od bardzo dawna i pozwoliłam sobie go tu umieścić. Mam nadzieję, że nikt nie będzie miał z tym problemu, bo naprawdę warto go znać.


Low life by point9.deviantart.com


+ od dziś można mnie polubić na fejsiku; przełamałam się za pomocą ;) o tutaj ;)

wtorek, 25 października 2011

zbudujemy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom

To co mnie powala w ostatnich dniach, to pojawiająca się świadomość, jak wiele zyskałam. Myślałam, że więcej stracę. Jeszcze w lipcu byłam przekonana, że popełniam największy błąd w życiu. A teraz okazuje się, że to być może była najlepsza decyzja pod słońcem.
Wiele zmieniło się od początku liceum. Poznałam ludzi, bez których teraz nie wyobrażam sobie życia. Poznałam świat, o jakim nie miałam pojęcia. I wiem, że bez tego teraz nic bym nie znaczyła. Że chociaż trwa to zaledwie dwa miesiące, jest na tyle silne, że zdążyło się we mnie wpisać. Pustka powoli się wypełnia, wszystko przestaje być bezkształtne, wspomnienia blakną i właściwie stwarzają otoczkę obojętności - bo nic z nas nie robi takich bydlaków, jak przeszłość. To ona uczy wypiąć dupę w przerastających momentach. To ona nauczyła mnie wypić dwa kubki herbaty więcej, a powiedzieć mniej. Dlatego dzisiaj milczałam, choć cios poniżej pasa uderzył we mnie na tyle silnie, że kubki herbaty nie wystarczyły. Pomógł dopiero sen, pomogła matematyka, pomógł każdy, kto się do mnie odezwał.

Mogę powtórzyć jeszcze raz: to najpiękniejsza jesień ze wszystkich jesieni. Wszystko jest tak cholernie nowe, tak trudne, ale jednak tak fascynujące. Siedzisz w autobusie, słońce świeci ci w twarz i w pewnym momencie twoja głowa robi się tak ciężka, że nie wytrzymujesz. Słońce usypia cię i sprawia, że nie słyszysz nic, że o niczym nie myślisz i budzisz się tylko co 10 minut, żeby sprawdzić, czy aby na pewno nie przespałeś swojego przystanku... Co w tym pięknego? Sen, słońce, przystanki? Czy fakt, że robisz to codziennie, i może ci się już nie chce, ale wiesz, że jeśli tego nie zrobisz, będzie ci tak cholernie pusto w domu, z kołdrą i telewizorem - bo to ci nie dostarczy tylu emocji i wrażeń, co inni ludzie.

Historie każdego z nas są wyjątkowe i niepowtarzalne. Jeden z nas w nocy zamiast spać zagryza zęby i płacze tak, żeby nikt nie słyszał. Drugi z nas, zamiast spać, siedzi na stołku w kuchni i patrzy w okno. Trzeci śpi, ale rano wstaje z płaczem. Nie dlatego, że jest piąta i jest niewyspany, tylko dlatego, że nie ma dla kogo wstać i sprawia mu to ogromny ból. Nie ma nic gorszego niż poczucie, że nikomu na nas nie zależy. Że jesteśmy właściwie punktem obojętnym. Jeśli my jesteśmy obojętni - to właściwie lepiej dla nas, prawda? Ale jeśli ktoś inny w stosunku do nas - płacz i zgrzytanie zębów. Bo co to właściwie znaczy - być obojętnym? Czy to znaczy nie mieć zdania, czy że nie zależy mi na niczym, czy może że na czymś zależy mi bardziej niż na wszystkim innym, ale nie umiem sobie z tym poradzić, więc wywalam na to wszystko i mówię, że jestem obojętny? Bo to chyba właśnie nasze najczęstsze kłamstwo: "jest mi to obojętne" albo "właściwie wszystko mi jedno". I nie wiesz, kiedy ludzie mówią faktycznie prawdę, a kiedy kłamią. Ale mi jest obojętne, i to właśnie jest najpiękniejsze - bo z dwojga złego - lepsza jest obojętność niż duszenie się ze złymi emocjami. Wszystko najpierw lepiej zamienić w obojętność. Później albo się rozmyje, albo nacechuje dodatnio, albo po prostu o tym zapomnimy.

Kolejny dzień z serii nie chce mi się i wszystko mnie przerasta. Ale też kolejny z serii jaki piękny dzisiaj dzień. Nie pamiętam, kiedy powiedziałam to po raz pierwszy. Pamiętam, że było to do pana Darka, który chyba miał jakąś marudną minę: "Panie Darku, niech pan się uśmiechnie, taki piękny dzisiaj dzień!" I od tamtej pory mi to zostało, praktycznie na każdy dzień.
Najpiękniejsze są chwile, kiedy chce mi się płakać, i odkrywa to gromada ludzi. Podchodzi do mnie i wszyscy zgodnie mówią "przecież taki piękny dzisiaj dzień". I wtedy przypominam sobie, że przecież nie raz było gorzej, że osiągnęłam kiedyś prawie samo dno, a teraz już jestem ponad tym. Że to wszystko, co robię, kim jestem, jest ważne. Nawet jeśli nie dla mnie, to może dla kogoś innego. Może kiedyś to moje "jaki piękny dzisiaj dzień" ocali komuś życie, albo przynajmniej wywoła uśmiech na twarzy - nie ma nic piękniejszego od świadomości, że uśmiech na twarzy drugiej osoby jest chociaż częściowo naszą zasługą. Może któregoś dnia, na przejściu dla pieszych rozejrzysz się i stwierdzisz, że warto komuś pomachać. I machasz. Jedni mają cię za kretyna i skończonego idiotę, a drudzy odmachają - to właśnie ci są podobni do ciebie. Nigdy się nie zastanawiamy, co kieruje ludźmi, którzy odmachują. Chociażby jedna prosta rzecz - zauważają to, że ty machasz. Wiedzą, że nie konkretnie do niego, że machasz do ogółu, a jednak odmachują. To taka inna forma "cześć", trochę bardziej obszerna, więcej mówiąca o człowieku - bo obejrzał się, bo postanowił odmachać, chociaż cię nie zna, postanowił wyodrębnić się z większości ludzi, którzy albo cię nie widzą, albo nie chcą widzieć, albo właściwie mają cię w dupie - bo czy machasz do innych, czy latasz po ulicy z nożem - to nie ich sprawa. A tamci właśnie uważają, że to ich sprawa, i czynią tak banalny gest, a tak cholernie ważny. Bo jeśli nawet nie wiem jak bardzo chciało by wam się płakać, a pomachacie komuś obcemu, i odmacha wam, poczujecie nagle przypływ nieznanej siły, nieznanego wsparcia i uśmiechniecie się. Mimo, że smutek rozsadza wam głowę, mimo, że twoje myśli zaraz eksplodują. To w takim momencie nie jest ważne. Bo ważni są inni ludzie, na których tak rzadko zwracamy uwagę.


felsies.deviantart.com

piątek, 21 października 2011

małe tęsknoty, duże zwątpienia



czemu mnie zostawiłaś joanno
czy naprawdę zaszkodziłam
twojemu nieszczęściu

rozpiera mnie żal gniew
i chciałabym rzucić tobą
jak ty o podłogę
i zbierać tylko te dobre kawałki

zasmucam spacery 
bo nie ma we mnie nadziei
na powrót w kolorowym deszczu

jutro istnieje jedynie w głowie
kolejne dni bez ciebie
a ludzie kochają mnie bo odeszłaś

wróć choć na chwilę
pozwól dotknąć swojej twarzy

wtedy przekonasz mnie że było warto
a ja ciebie że nie ufam już nikomu

19.10.2011 (c)alyoudiot


Czasem tak trudno nam się przełamać. Milion scenariuszy w głowie i zero odwagi, by je wypełnić. Po co to wszystko? Dodawanie sobie jakiejś złudnej nadziei, że może jednak... A przecież nie. Przecież nie po to się odchodzi, żeby wracać. 
Jesteśmy beznadziejnie słabi. Poważnie. Możemy zgrywać Bóg wie kogo, ale w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy tak samo słabymi istotkami. Bez innych, nie znaczymy nic. A im mniej jest innych, tym mniejsze nasze znaczenie. Bo w sumie, to oni budują to, w co wierzymy, ale czy to faktycznie prawidłowe? Czy warto wierzyć, kiedy za każdym razem jest to samo? Na czym w ogóle polega wiara, i jakie są jej granice? Trzeba wierzyć za każdym razem od nowa, czy kiedyś w końcu odpuścić? Jeśli ktoś notorycznie robi to samo, a my dalej w niego wierzymy, czy nie lepiej było by dla nas samych zaprzestać? Bo po co komu ta wiara? Niechciana nic nie znaczy.
Wtedy zaczynają się zwątpienia. Zdezorientowanie, co robić, a czego nie. Czego uniknąć, i czy w ogóle w coś brnąć. 

Mało pamiętam z tego tygodnia, bo był trudny. Często ogarniało mnie takie poczucie beznadziejności, że aż nie umiałam się ogarnąć. Co najlepiej z niego pamiętam? "Leczymy oczy", które nasunęło mi jedynie myśl, że potrafimy uleczyć wszystko - "leczymy uszy", "leczymy nogi", "leczymy ADHD" nawet "leczymy serca" (biedni kardiolodzy...) - i jedyne, czego nie potrafimy uleczyć to to, co mamy w środku. Ja nawet już nie umiem rozmawiać. A przecież mnie uczono - źle ci, to rozmawiaj. Znowu zamknęłam się, nie wiem czemu, nie wiem, jak to odwrócić. Było dobrze, było genialnie, a teraz jest pustka, jakby wszystko, co mam, oddalało się ode mnie, albo to ja spadała w pewnego rodzaju przepaść, gdzie nikt nie może mnie złapać, a wielu by chciało mnie uratować. I jedyne, co można powiedzieć, to "do zobaczenia na dole". Mówią, że warto schodzić na samo dno, bo można się wiele nauczyć - wiele nauczyć można się też wyciągając wnioski z żyć, które nas otaczają - niekoniecznie ze swojego. 

A co z tęsknotą? Czy można ją dzielić na gorszą i lepszą, trudniejszą i łatwiejszą, czy każda z nich jest tak samo trudna? Ta codzienna, pojawiająca się już w chwili odejścia od Ciebie i ta głęboka, od lat niezmienna, beznadziejna, bo już nigdy nie zniknie. Może jedynie wyblaknie, stanie się mniej wyraźna, ale zawsze już będzie częścią mnie, bo coś, co było, a zniknęło, pozostawia w nas niezmywalne ślady. Nie umiemy się resetować, dlatego wszystko, co przeżywamy, wpisuje się w nas na zawsze. I w mniejszym czy większym stopniu, to pozostaje już w środku. Jak sobie z tym radzić? Czy wystarczy czekolada, codzienne "ogarnij się", czy może potrzeba czegoś więcej? A może nie potrzeba nic, bo może tak po prostu musi być, żebyśmy cokolwiek umieli docenić? Nie wiem. Mało w tym tygodniu wiem. Wiem, że mam na imię Ola. Że dziś wyszło słońce. Że każdego dnia w tym tygodniu powiedziałam "jaki piękny dzisiaj dzień", chociaż każdy następny był dla mnie gorszy od poprzedniego. Że zawiodłam się na ludziach co najmniej trzy razy. Że wypiłam łącznie ponad trzydzieści pięć herbat. Że nie istnieją ludzie, którzy nie zasługują na uśmiech. Że każdy z nas potrzebuje przytulenia. Że Ania specjalnie dla mnie założyła dwa różne kolczyki, bo chciała mi pokazać, że ma nie tylko niebieską ważkę, ale też fioletową :) Że wszystkie miejsca na Ziemi są piękne, jeśli jest się w nich z odpowiednią osobą. Że muszę brać coś na pamięć, bo w tym tygodniu zapomniałam o przynajmniej piętnastu rzeczach (w tym o moim telefonie, dziękuję Pawełku :)).
I widzisz, wypisałam totalne bzdety, a zobacz, o ilu rzeczach świadczą. Że może jednak jestem dla kogoś ważna, że może nie wszystkim wiszę, chociaż się na wielu przejechałam. Że może mi zimno, ale jednak są osoby, które pomagają mi to przetrwać. Że może jest beznadziejnie, bo może usycham, bo wszystko wydaje mi się smutniejsze niż zwykle, ale coś sprawia, że to jest jednak najpiękniejsza jesień z wszystkich jesieni, bo spędzona z takimi ludźmi, o jakich nawet nie miałam śmiałości marzyć. Nie zastanawiamy się nad codziennymi sprawami, a wynika z nich tyle budujących rzeczy. 
Spotkałam ludzi, którzy mnie odbudowali, ale jeszcze nie raz spotkam ludzi, którzy mnie zburzą. Jednak wierzę w to, że wtedy nie zostanę sama. I tylko ta świadomość pozwala mi przetrwać każdy kolejny dzień.



oO-Rein-Oo.deviantart.com


mówisz, że kochasz deszcz, a rozkładasz parasolkę, gdy zaczyna padać. mówisz, że kochasz słońce, a chowasz się w cieniu, gdy zaczyna grzać. mówisz, że kochasz wiatr, a zamykasz okno, gdy zaczyna wiać. właśnie dlatego boję się, gdy mówisz, że kochasz mnie.

poniedziałek, 17 października 2011

za każde potem

Que hermoso dia ! ;)
Tak bym podsumowała ten dzień... Bo mimo wszystko był piękny.
Na samym wstępie SPROSTOWANIE.
W poprzedniej notce napisałam: (...) Mama od małego uczyła mnie, jakie to ważne i dlaczego. Nigdy nie pozwalała rysować mi miliona serduszek, bo mam tylko jedno. Podzielone na małe kawałeczki: trochę mamy, trochę babci, trochę cioci... 
Poprawna wersja:
(...) Podzielone na małe kawałeczki: trochę mamy, trochę babci, trochę cioci, dużo Pawełka.
I PRZEPRASZAM <3


W każdym razie, ostatnio w ogóle nie mam przemyśleń. Wyłączyłam myślenie. Chociaż dzisiaj przemknęła mi myśl "napiszę o tym na blogu" - ale, jak to ja - zapomniałam, co to w ogóle było.

Nie wiem, czy was również tak ganiają za picie herbaty z łyżeczką w kubku. To jakieś durne przyzwyczajenie, a może nawet i przesąd? "Bo oko sobie wydłubiesz", "bo tak nie wypada". A co jeśli ta właśnie mała łyżeczka jest przejawem naszej ogromnej samotności? Być może roztrzepania? A może ktoś po prostu lubi pić herbatę z łyżeczką! Nie z cukrem, bo po co - tylko z łyżeczką.
Ja osobiście piję herbatę właśnie z łyżeczką po 1. z przyzwyczajenia, po 2. na złość mamie, która, jak anegdota tak bardzo lubiana przez moją rodzinę głosi, w moim wieku przegoniła chłopaka tylko dlatego, że nie wyjmował łyżeczki ze szklanki.

Mamy w sobie gdzieś wbudowane takie przyzwyczajenia, z których nawet nie zdajemy sobie sprawy. Robimy multum rzeczy charakterystycznych tylko dla nas i czasem o tym w ogóle nie wiemy.
Są ludzie, którzy jedzą tylko po jednej stronie stołu, w jakimkolwiek miejscu. Ludzie, którzy muszą zrobić pranie koniecznie raz w tygodniu, nawet jeśli ubrania są czyste. Ludzie, którzy wszystko zaczynają lub kończą jedynie o pełnych godzinach. Istnieją nawet ludzie, którzy liczą kreski w danej literze, albo tacy, którzy progi przekraczają jedynie prawą nogą.
Każdy z nas jest charakterystyczny, każdy z nas jest inny, więc nie wiem, po co się ujednolicamy, albo próbujemy do kogoś dostosować się zmieniając siebie. Nie mówię tu o jakiejś pracy nad sobą, która jest konieczna, tylko o jakiejś kompletnie diametralnej zmianie, tak o, z dupy, bo trafiłem na takie towarzystwo, a może właśnie łyżeczka z herbaty mnie podkusiła ... Właściwie nie wiem czemu, ale się zmieniłem, bo może to jest trendy, może w modzie, a może po prostu się sobie znudziłem, więc teraz będę zły i niedobry, a jak mi się znowu znudzi, to będę aniołkiem. A po drodze zrobię 290438947840 rzeczy, których będę żałował. Ale to w sumie nieważne, bo przecież żyje się raz i wszystkiego trzeba spróbować, bo nieważne co potem. Bo może potem nie będzie? Często przecież nie ma potem. Ale dopóki jesteś, jest też zawsze potem. Można nawet powiedzieć, że potem to taka nieodłączna część istnienia, bo jeśli istniejemy, istnieje również wcześniej, teraz, i to cholerne potem. Bo chociaż go nie ma, to potem będzie.
Pytanie czy faktycznie warto żyć tak, jakby miało nie być tego potem? Czy to faktycznie opłacalne, jeśli narobimy głupot z myślą, że nie będzie potem, a potem będzie codziennie przez kolejne 50 lat? Czy nie lepiej obrać jakiś inny tok myślenia, który sprawiłby, że korzystalibyśmy z tego, co daje nam życie, ale jakoś może rozsądniej, może łagodniej, bo może jednak to potem nadejdzie? Nie traktujmy przyszłości jakoś czegoś, co nie istnieje tylko dlatego, że nie jest materialne. Wiele rzeczy pomimo tego istnieje, a wiele z nich utrzymuje się jedynie z naszej wiary. Wiatru nie dotkniesz, a jesteś pewien jego istnienia. Słońca też nie dotkniesz, właściwie widzisz je tylko i wierzysz na słowo naukowcom, że to nie jest zbiorowa halucynacja. Prawda, że twoje życie diametralnie by się zmieniło, kiedy ktoś udowodniłby, że w sumie to słońca nie ma, ale tak mocno chcieliśmy, żeby było, że wszyscy je widzimy?
Przyszłość też istnieje i jest jedynie w naszych rękach. Zbudujemy ją tak, jak będziemy chcieli i wbrew pozorom na jej rozwój największy wpływ będą miały te rzeczy najmniejsze. Zawsze o wszystkim decydują rzeczy najmniejsze. Małe, smutne spojrzenie w metrze, kiedy zastanawiasz się czy kochasz - i postanawiasz walczyć, bo nie chcesz nikogo obdarzyć takim spojrzeniem. Przypadkowe otarcie ręki o rękę i czujesz się przez chwilę ważniejszy dla kogoś, kto cię nie zauważa. Bo może zapamięta twój dotyk, może choć przez chwilę zajmiesz jego myśli - tak, to nadzieja. Przyjemny zapach i smak herbaty rano i czujesz się od razu silniejszy - uśmiechasz się i tego dnia postanawiasz się nie poddawać, nawet jeśli mówisz tak sobie codziennie - przegrasz dopiero wtedy, kiedy przestaniesz próbować. Te najmniejsze chwile w naszym życiu mają na nas największy wpływ. Te duże tylko nas tłamszą. Nieważne czy są dobre, czy złe, czy miłe, czy paskudne, duże rzeczy zawsze przytłaczają. Mimo wszystko.



pozwól mi pochować własne sny
na pożarcie łzom rzucić ostatnie nadzieje
gdzie jest wolność
kiedy wierzę?

doceń mnie
moje kruche kochanie
przewija myśli na paciorkach

wyśmiewają w twarz
za współistnienie
a przecież wszyscy wpisaliśmy swoje bycie
w namniejszy oddech przypadkowych ludzi
nieważne czy przepalony
czy tak przyjemnie czysty

krzyczę zostaw ale jeśli odejdziesz
zniknę w sekundzie twojego
pierwszego kroku

od kilku dni nie umiem bez ciebie zasnąć

13.10.2011 (c)alyouidiot



W tym miejscu jeszcze pozdrowię Pawełka, bo mi strasznie dziurę w brzuchu wiercił o tego posta. Ostatnio tu zaniedbuję, nie dlatego, że nie mam czasu, bo chociaż nie mam, to zawsze bym go znalazła, ale jakoś głowę mam ostatnio wolną od przemyśleń. Wcześniej dużo rzeczy nie dawało mi spokoju - teraz, jak już pisałam, postanowiłam przestać myśleć i żyje mi się dobrze. Od czasu do czasu coś wymyślę.

Dziękuję Ci za każdy dzień. :)


FROM LITTLE THINGS BIG THINGS GROW 
by LoverDgirlA1065.deviantart.com

środa, 12 października 2011

umrę jeśli odejdziesz

Ostatnio jakaś ogromna pustka w głowie. Po raz pierwszy od dawna, takie totalne nic. Błogie uczucie, naprawdę. Przyjęłam piękną postawę życiową, która bardzo mi się opłaca, bo: 1. niczego nią nie psuję, tak jak to bywało do tej pory 2. jest wiele łatwiejsza. Wbrew pozorom potrzeba do niej więcej wysiłku, ale to w niczym nie przeszkadza. Mało mam też czasu ostatnio na zastanawianie się nad czymkolwiek. To smutne, ale przynajmniej jest niewiele chwil, w których czuję się źle. Bo, albo śpię - tak właśnie - albo nie śpię ... Dziwne. A kiedy nie śpię, to zawsze mam co robić - na tyle mam co robić, że aż mi się nie chce tego robić, więc po prostu sobie siedzę, i tego nie robię, a jak mija mój czas nie-spania, w ostatniej godzinie zaczynam coś robić. A potem znowu idę spać, oczywiście. Zgubiła mi się gdzieś w tym poezja, ale cały czas o niej pamiętam. Na moje szczęście dostałam też mejla od Artiego, co bym na forum czasem zajrzała. Wiele perełek można tam znaleźć, co cieszy mnie i ... i właściwie, to tylko mnie.

Czego się nauczyłam w przeciągu ostatnich kilku dni ...
Na pewno, żeby czytać tematy z podręcznika od historii. To najświeższa nauka, bo z dziś.
Co jeszcze? Może, że najmniejsze rzeczy cieszą nas najbardziej, ale też bolą najbardziej.
Zależy od człowieka. Mi w pamięci zostaną prędzej wyrazy twarzy - rozczarowania, zdziwienia, smutku, strachu, rozpaczy - niż jakieś wypowiedziane przez niego słowa. A jeśli już coś by się miało tyczyć słów - bardziej zapamiętam ton wypowiedzi niż jej treść. Takie właśnie małe szczegóły są istotne.
No bo spójrz; powiesz najpiękniejsze: kocham.
Jeśli powiesz je prawdziwie, z uczuciem, ze szczerością, to będą najpiękniejsze słowa w życiu. Jeśli powiesz je byle jak, tak ot, żeby były powiedziane, bo może wypada, a może będziesz się lepiej czuł, jeśli kiedyś to w końcu wypowiesz, ale byle komu, żeby tak po prostu, o już, powiedzieć - skrzywdzisz. Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak robimy niektóre rzeczy, jakim wzrokiem obdarzamy niektórych ludzi, z jakim tonem się do nich odnosimy. Oni mogą to odebrać różnorako, a co jeśli odbiorą źle? Siedzą potem godzinami i główkują, co zrobili nie tak, gdzie popełnili błąd, w czym zawinili, i czy może coś, a może nic, bo może to tylko gorszy dzień? A co jeśli nie? Jeśli nie gorszy, a najgorszy, i właśnie przeze mnie? Czy może przeprosić, ale za co?
Rzadko myślimy o innych ludziach i to jest nasz podstawowy błąd. Czasem nie jesteśmy świadomi, jak małymi duperelami jesteśmy kogoś w stanie skrzywdzić. Bo może właśnie my, jesteśmy dla niego kimś istotnym i nawet o tym nie wiemy? Wstydzi się przyznać, boi się przyznać - nie wiadomo? Ale czemu by nie założyć, że dla każdego jesteśmy ważni? Czy wtedy z góry nie szanowalibyśmy się bardziej? Bo, powiedz mi, czy jesteś w stanie nie szanować kogoś, kto w jakiś sposób traktuje cię jako kogoś ważnego? No miotasz nim? To nieludzkie, znając czyjeś uczucia, się nimi zwyczajnie bawić. Bo to nie zabaweczki, mam rację? Nie ma nic bardziej kruchego od naszych uczuć, dlatego nauczmy się je szanować i tym samym szanować innych ludzi. Oczywiście, jestem zdania, że na szacunek jako taki trzeba sobie zasłużyć, ale też uważam, że każdy z nas ma wbudowany jakiś minimalny poziom szacunku dla każdego. A potem ten szacunek rośnie, a później znowu może spadać, do tego minimum, nie niżej, bo jednak niżej pewnego stopnia nawet nie mamy odwagi zejść.
Jak dla mnie, najbardziej na szacunek zasługuje miłość.Mama od małego uczyła mnie, jakie to ważne i dlaczego. Nigdy nie pozwalała rysować mi miliona serduszek, bo mam tylko jedno. Podzielone na małe kawałeczki: trochę mamy, trochę babci, trochę cioci... Skoro mam jedno, muszę o niego dbać, i nie mogę dawać go każdemu, bo w końcu by mi go rozerwali. ; Nie pozwalała też mówić często kocham, bo co to właściwie znaczy? Więcej niż lubię, bo nie jesteś mi obojętny, ale właściwie jaki jesteś? Ważny - no ale przecież cię nie lubię... Nie lubię, nie jesteś obojętny - może nienawidzę? Ale czy wtedy...? Nie, to nie jest nienawiść ani nielubienie, ale to też nie jest lubienie ani obojętność. Więc jak powiedzieć, że lubię bardziej, że fascynujesz, że może znaczeniem nawet przewyższasz mnie? Że może nie wstanę dla siebie, tylko dla ciebie i wtedy jest piękniej? Jak nazwać to uczucie, kiedy widzisz cokolwiek i szukasz w tym właśnie tego kogoś, kogo nie lubisz, który nie jest obojętny, więc... Więc może kocham? Ale skoro wtedy miałam 7 lat, to czy faktycznie mogłam kochać? Mamę, babcię, ciocię...
Był taki cytat, zaraz znajdę...

(searching...)

Nie szafuję lekkomyślnie słowem miłość, są jednak ludzie, którzy są w stanie powiedzieć, że kochają kiełbasę.
- Joseph Conrad

Hah, to jest dobre pytanie, czy kiełbasa faktycznie zasługuje na wyznanie miłości, skoro zaraz zostanie przez nas pochłonięta? ;) Zjeść z miłości, też coś w tym jednak jest :D
Uważajmy na te słowa, bo to najpiękniejsze, co można usłyszeć i jednocześnie najpiękniejsze, co można powiedzieć. Bo w ogóle miłość jest najpiękniejszym, co możemy dostać i najpiękniejszym, co możemy dać. Więc szanujmy ją, apeluję! Żyjmy w przekonaniu, że właśnie ta miłość, którą mamy, może być tą najpiękniejszą! Nie spieprzmy tego, na czym nam zależy, choć raz, naprawdę. Starajmy się do upadłego. Bo przecież warto!



zawsze kiedy chcę żyć krzyczę
gdy życie odchodzi ode mnie
przywieram do niego
mówię - życie
nie chodź jeszcze


jego ciepła ręka w mojej ręce
moje usta przy jego uchu
szepczę


życie
- jak gdyby życie było kochankiem
który chce odejść -


wieszam mu się na szyi
krzyczę


umrę jeśli odejdziesz

Halina Poświatowska


oO-Rein-Oo.deviantart.com

piątek, 7 października 2011

co było, a nie jest

Dawno nie miałam tak paskudnego dnia. Naprawdę. Do któregoś momentu było pięknie, a potem wszystko razem zaczęło się powolutku pieprzyć.
Nie wiem, co nas zmusza do wiary. Chyba już taka nasza natura, że musimy w coś wierzyć. Ja wierzę w innych ludzi, na czym codziennie się przejeżdżam. Co za bzdurna taka wiara, oparta jedynie na naszych nadziejach. Rozpada się tak łatwo, jak łatwo przyszło ją nam zbudować. Po co stawiamy ludziom w ogóle jakieś wymagania? Oni często nawet o nich nie mają pojęcia. To jakieś puste przekonanie, że możemy nimi sterować. A przecież nie możemy ...
Tyle ostatnio pisałam o akceptacji, a sama nie bardzo potrafię to zrobić. Zastanawiam się czy to wszystko, co ostatnio wydarzyło się u mnie w życiu, zostawić, czy przekreślić. Bo mogę wybrać. I cokolwiek bym nie wybrała, kogoś skrzywdzę - ba, nawet każdym z tych wyborów skrzywdzę siebie. Masochizm, sadyzm, bezsens i tragizm w jednym. Nie umiem wierzyć w przypadki, ale wiara w Przeznaczenie mnie wykańcza.

Często się zastanawiam, co by się teraz działo, gdyby życie pokierowało nami inaczej. Nie biorę tu pod uwagę roku, dwóch, czy trzech, tylko ostatnie dwa miesiące. Tylko dwa miesiące, a wszystko zmieniły radykalnie.
... wszystko.

Dzięki Tobie uśmiecham się do ekranu telefonu w drodze na przystanek, do szkoły, do domu. A ludzie tak dziwnie się patrzą. Jakby uśmiech był czymś niecodziennym.

Sama nic już nie wiem. Niewiedza to najgorszy stan. Bo właściwie nie wiesz, czy jesteś smutny, czy może to tylko chwilowe, czy kochasz, czy jesteś tylko zakochany, czy może to zwykłe przyzwyczajenie, czy twoja wiara jest słuszna, czy to może naiwność, czy to, w co pokładasz nadzieje, ma jakiś sens, czy go nie ma... NIE WIESZ. I tyle. Głowisz się dniami i nocami i nie wiesz. A mógłbyś zrobić tyle, prawda? Byle nie samemu, bo wtedy jesteś już niemal pewien, że to nie ma sensu. Tak, i w sumie to jest jedyna rzecz, którą wiesz, za którą możesz ręczyć - że nie da się żyć samemu, że kogoś potrzebujesz. Pytanie czy wykorzystasz to, co los ci daje, czy to odrzucisz. A tego, oczywiście, nie wiesz.

nowe miejsca, nowi ludzie i wciąż nowe kłopoty.
słuchasz o tym czy żyjesz tym? sam nie wiem,
z gruntu małe ma znaczenie co było a nie jest.



limuzyna

jadę ekstrawagancką pięknością
przewijają się dźwięczne obrazy
jak charles na winylowych płytach

między toksycznym światem a blachami
słucham bluesowych głosów deszczu

wybijam rytm unchain my heart
z pewnością że lady white nie zabija
- myliłam się sir lancelocie

zamknęłam oczy a ty w mojej głowie
miłych snów
mi-łych snów

co za pieprzona ironia losu
oddech oddech
a w radiu sweet dreams

jakby autostrada A4 była schodami do nieba

18.12.2009 (c)alyoudiot 


Do tego wiersza mam ogromny sentyment. Byłam wtedy w ciężkim stanie. Uwielbiam go.


 electric-lady-killer.deviantart.com


Życzę wam milszych dni ;-)

środa, 5 października 2011

gruzy.

Dziś wracałam ze szkoły z mamą. Przy drodze, którą tak często mijam, stoją ruiny "zamku". Jedziemy i mama mówi do mnie nagle "a wiesz, że one mają mroczną historię?" "Jaką?" "Jakiś facet wybudował to dla swojej narzeczonej podobno, ale im nie wyszło, i to tak stoi teraz i straszy". Dlaczego o tym piszę? Żeby pokazać wam, że niekiedy z miłości mogą pozostać jedynie ruiny. I nic więcej. A miłość przecież nie jest czymś płaskim, czego możemy się pozbyć ot tak, co zniknie na nasze zawołanie. Ale czasem znika bez naszej woli i wtedy jedyne, co możemy robić, to patrzeć, jak się rozpada albo jak odchodzi.
Ludzie widzą w tym zamku brzydotę i fakt, że nie wygląda estetycznie. Ja w nim widzę nieszczęśliwą miłość, o którą ktoś jednak walczył. Może to jedna i wielka nadinterpretacja, jednak daje do myślenia. Co jeśli z nas miłość zrobi takie ruiny? Czy faktycznie piękno, jakie potrafi dać jedynie miłość, jest warte naszego rozkładu? Czy wyżej powinniśmy stawiać swoje dobro, czy miłość, jeśli są ze sobą sprzeczne? Co wtedy robić?
Nie wiem.

A co z naszymi nadziejami? Pamiętam cytat z filmu, który oglądaliśmy w autobusie w drodze powrotnej z Londynu. Nie pamiętam, o czym to był film, pamiętam tylko tyle: Jeśli przypadkiem zawiodłeś się na swoich nadziejach, nauczyłeś się nie prosić o więcej. I ja też już nie proszę, bo mam tego serdecznie dosyć. Męczy mnie to już. Zapach wiecznej kpiny losu ze mnie jest dobijający. Ile można? Za którym razem się uda? Czy to faktycznie tak wiele, jeśli chce się jedynie kogoś, z kim można by przejść to wszystko razem? Każda samotność jest straszna, ale ta beznadziejna jest okrutna. Potem nagle pojawia się ktoś, kto daje ci namiastkę szczęścia i nadzieję, że to może być coś więcej. Ale ty nie masz na to zgody. Chcesz bliskości, miłości, ale nie masz zgody na to wszystko, co jest w tym człowieku. Więc jak to możliwe? Że jednak istnieje coś, że nie potrafisz odpuścić? To chyba jakieś błędne przekonanie, że wszystko można zmienić. A nie można, jak się dziś przekonałam.
Każdy dzień mnie czegoś uczy.
1. Nie ufaj każdemu z góry, niech każdy zdobywa twoje zaufanie indywidualnie.
2. Jeśli już zaufasz, to trzymaj się tego zaufania, choćby nie wiem, jak bardzo by cię kusiły jakiekolwiek podejrzenia.
3. Jeśli ktoś cię pokocha, nie musisz odwzajemniać jego uczucia, bo udawaną miłością krzywdzisz go dwa razy bardziej.
4. Jeśli kogoś pokochasz, nie ukrywaj tego, bo twoja miłość zamieni się w bezlitosny monologowy lament i płacz.
5. Jeśli pokochasz niewłaściwą osobę, to właściwie KLDJSJFD wie, co wtedy zrobić...

Czy w ogóle istnieje pojęcie: "niewłaściwa osoba" ? No bo, co to właściwie znaczy, że ktoś jest "niewłaściwy"? Nie spełnia naszych oczekiwań? Jest sprzeczny z tym, w co wierzymy, w czym pokładamy nadzieje? Burzy nasz światopogląd swoim skrajnym? Kim jest człowiek niewłaściwy, i czy tak naprawdę istnieje?
Z tego by wychodziło, że każdy z nas ma swoją definicję "niewłaściwości", dlatego tak naprawdę nie ma czegoś takiego. Każdy z nas jest, jaki jest, a inni muszą to akceptować. Wszyscy zasługujemy na szansę zrozumienia. Jeśli już zostaniemy przez kogoś zrozumieni, doceńmy go. Naprawdę. Bo ten człowiek znaczy dla nas więcej niż którykolwiek inny. Bo tylko on widzi w nas rzeczy, których nawet sami czasem nie potrafimy w sobie dostrzec.


gruzy  

czuję się nieswojo
przytłoczona przez cegłę
z wyrytym uśmiechem

dziwne że nie mówi
chociaż słyszę jakiś szmer
ale chyba nie w moim języku

porozmawiaj ze mną
choć dziś dachy tak smutne
bo wiatr ułożył nas między sufitami
24.01.2010 (c) alyouidiot


i'm gone
you tried to emphasize and side with both your ghosts
in time I swore I'd take the straight and narrow path but still won't
i hold this fear I'm only trying to do my job tonight

kiss him on top his lips and crucify the fire

we built this house with our hands, and our time, and our blood
you built this up in one day to fall downward and rust

never really feel the same
never gonna be the same
 
FaustReygar.deviantart.com

sobota, 1 października 2011

w soboty nie tykam matematyki.

Obaj jednocześnie odkryli, że tam zawsze był marzec i zawsze poniedziałek, i wtedy zrozumieli, że Jose Arcadio Buendia nie był tak obłąkany, jak mówiła rodzina. Lecz przeciwnie, on jeden miał umysł dość jasny, by zbliżyć się do prawdy, że czas także ulega potknięciom i wypadkom i dlatego może się rozbić, i zostawić w jednym pokoju ułamek swojej wieczności.
- Gabriel Garcia Marquez, Sto lat samotności

Doświadczam ostatnio wielu silnych uczuć, odczuć i emocji. Nie wiem, czy to spowodowane jest aurą jesieni, która zawsze budzi więcej w człowieku, czy może jakimiś małymi sprawami, które gdzieś wokół mnie krążą.
Z dzisiejszego dnia wyciągnęłam jeden wniosek: Dni są dużo piękniejsze, kiedy wstaje się o 5 rano.
Jeden wniosek i aż tysiąc pytań, rozmyślań, z każdym słowem, gestem, dostarczane mi były nowe powody, dla których mogłabym mnożyć przykłady (choć generalnie w soboty nie tykam matematyki).

Nie wiem, czy kiedykolwiek byliście w sytuacji, która niby wydawała wam się dziwna, może aż nieprawdopodobna, a jednak dostarczała wam multum radości. Sytuacja, w której walczycie sami ze sobą. Bo nie wiadomo, czy mają wygrać wasze przekonania, czy uczucia. Bo co, jeśli obdarzamy uczuciem przeciwieństwo, a nawet zaprzeczenie naszych przekonań? Ludzi nie można zmieniać, można im coś uświadamiać - ale nigdy zmieniać. Tego nauczyłam się w przeciągu ostatniego roku, który właściwie dokładnie w tym miesiącu mija. Nie mamy wpływu na ludzi. Jedyne, co możemy robić, to żyć, tak jak chcemy i w zgodzie ze sobą. Oddziałujemy na siebie, mogą nas zmieniać czyjeś zachowania czy poglądy, ale tylko pod warunkiem, że sami chcemy tych zmian. Zmiany na siłę czy zmiany "dla kogoś", są bezsensowne. Potem owy "ktoś" znika i znika też niejaka "motywacja". Znika motywacja, więc stare życie wraca. Wszystko zatacza jakieś beznadziejne koło.
Ja też wróciłam do punktu wyjścia, nie wiedzieć czemu. Nie robiłam niczego dla nikogo. Znowu obgryzam paznokcie, aż do bólu. Nie wiem, co chcę tym zamazać, albo z czym chcę sobie w ten sposób poradzić. Jest we mnie coraz więcej złości i zdenerwowania.
Przykro mi też, bo się zawodzę. Ale na czym? Na jakichś bezpodstawnych nadziejach, które sama sobie stwarzałam. Od początku sobie powtarzałam: nie można, ale nie, czemu niby nie można, nic nie jest zakazane i wszystko jest dla ludzi. Ludzie też. Ale przecież wiedziałam, że więcej będzie bólu niż radości, więcej nerwów niż uśmiechu, ale wszystko zabrnęło zbyt daleko, żeby się teraz z tego wycofać. Co ze mnie za Matka Teresa, że wolę skrzywdzić siebie, niż kogoś innego? Czy to racjonalne? Czy to w ogóle postawa człowieka, wystawiać siebie, a chronić kogoś innego? Kim on musi dla nas być, że choć znamy swoje dobro, brniemy w dobro jego? Na litość boską, czy to cecha charakteru, czy jakieś odgórne przekleństwo?
A może jednak błogosławieństwo. Tylko wykańcza strasznie, i już na samym starcie czuję się wycieńczona, że Pan na Górze znowu wystawia mnie na tak ogromną próbę. Czy liczy się tu ilość wkładanego wysiłku, czy poświęconego czasu? A co jeśli i tu czas zatrzyma się, i zawsze będzie sobota, a wiedząc, że w soboty nie tykam matematyki, zaniknie mi w końcu umiejętność jakichkolwiek rachunków? Czy potrzebne nam są ułamki wieczności? Nie chcę wieczności, właściwie sama nie wiem, czego chcę. Może jedynie ciepła, żeby nie było zimno w listopadowe popołudnia. Uśmiechu, żeby otarł październikowe łzy. Może tylko jakiegoś człowieka. Nie, zaraz. Nie jakiegoś. Bo przecież zawsze jest taki, który obchodzi bardziej, prawda? Obchodzi nas z kim rozmawia, czy patrzy na nas tak samo jak na resztę, czy może jednak trochę inaczej. Czy dotyka z szacunkiem, czy tak jak wszystkich. I co, jesteś tym wyjątkiem czy nie? Bo jeśli nie będziesz dla niego, to zawsze znajdzie się ktoś inny, kto doceni. Bo wszyscy jesteśmy skarbami.


ulga

dźwięk perkusji za oknem budzi neurony.
może słońce znajdzie dziś litość i nie rozpuści nam wosku
może księżyc uklęknie na znak pojednania z mrokiem

roztłuczemy puste butelki w proteście stłumionych emocji
a potem zedrzemy bakterię kłamstwa z dusz naszych przodków

czy jest coś piękniejszego od codzienności
w której z każdym wschodem wstaje nowe życie
gdzie nadzieja ma smak cytryny i orzeźwia oczy
tak smutno zatrute benzyną

zapiszemy zapałkami spalone wspomnienia
żeby nikt węglem nie kreślił kolejnych biografii

sama usiądę na przystanku
wskażę swoje samotności i zamknę je w puszce
ewolucja zaćmiła mi wzrok
ale z pamięci dyktuję głoski które wpychają ją do kosza

co czuję teraz, czy wolność czy rozpacz,
nie wiem.
wsiadam w autobus i jadę tam gdzie kończy się wszechświat

1.10.2011 (c)alyouidiot

A, no i dziś nauczyłam się równania :D
9x - 7i > 3(3x - 7u)
"wyznacz i"
(ale się buntowałam oczywiście, bo przecież w soboty nie tykam matematyki).
9x - 7i > 9x - 21u
-7i > -21u
7i < 21u /7
i <3 u


I tyle zapamiętam sobie z tego dnia.