wtorek, 1 grudnia 2015

Zapach La Varsovie

Hej!
Dawno tu nie zaglądałam.

16 grudnia 2014 zapostowałam tu Opowieść o niepoliczalnych twarzach (<klik).
Dzisiaj, prawie rok później, postanowiłam zdradzić wam, jak zmienił się bohater tamtej opowieści.








Zapach La Varsovie (Opowieści część druga)



                Lekko wieje mi od ściany, ale to nic takiego. Co jakiś czas słyszę, jak po torach poruszają się podmiejskie pociągi. Gdzieś w okolicach 18:30 jedzie S3, zaraz po niej nadjeżdża KM i tak w kółko. Potem Pendolino i jakieś Intercity, gdzieś na drugi koniec Polski.
                Czasem się zastanawiam, kto jedzie w tych pociągach, które słyszę. Czy może ktoś znajomy? Może ktoś ze studiów wraca właśnie do domu.
                Minął rok i wszystko strasznie bezczelnie się zmieniło. Nawet nie wiem dlaczego; co zahartowało mnie tak mocno i pozwoliło dać sobie odpocząć? Wróciłem do Warszawy pod koniec września. Zmieniłem lokum, ale nie myślałem, że polubię to miasto. Byłem przekonany, że nic się nie zmieni, że każdego dnia będę karmił się nienawiścią do tego miejsca i do tych ludzi, a teraz już sam się pogubiłem. Przestałem rozmyślać nad tym, jak okropnie samotnie się tu czuję, jak bardzo zżera mnie sama idea takiego wielkiego miasta, jak bardzo przerasta mnie ten tłum, w który codziennie przenikam i który codziennie ze mnie coś zdziera. Nie umiałem tego wytłumaczyć, dlaczego tak nagle zupełnie przestało mi to przeszkadzać i nawet to polubiłem. Czasem myślę sobie właśnie, że jestem samotny, że zupełnie nic nie znaczę. Chce mi się płakać i w myślach marzę, żeby ktoś mnie przytulił. Potem wchodzę do pociągu metra o godzinie 7:40 i mam dosyć przytulania na najbliższe dziesięć lat.
                Wtedy nie zadzwoniłem do Marty, ale ona zadzwoniła do mnie kilka razy i strasznie tego żałowałem. Koniec końców złamała mi serce, a ja się załamałem. Po długim, wakacyjnym procesie leczenia, potraktowałem powrót do Warszawy jako re-terapię i sprawdzenie własnych sił.  Martę widywałem dosyć często i pogardliwie mieszałem ją z błotem moim pełnym nienawiści spojrzeniem. Choć trudno nazwać to uczucie, którym ją darzę, nienawiścią. Raczej to ogólna niechęć za wbicie noża w plecy, za pokrojenie serca na kawałki, za dekoloryzację tęczówki na czarno-biały kolor, za usunięcie błysku z oka; za to, kurwa, wszystko; za to, że mnie tak okrutnie zmatowiła.
                Co jakiś czas w moich dniach przewijała się ubrana w śmieszną czapkę dziewczyna. Czasem widywałem ją w metrze, czasami gdzieś na Pradze. Kiedyś spotkałem ją w Parku Skaryszewskim, jak zbierała ze swoją koleżanką liście. Uciekała przed wiewiórką, krzyczała namiętnie „Lena, odejdź od niej! Odejdź od tej wiewiórki, wiewiórki przenoszą wściekliznę!”. Jej koleżanka śmiała się głośno, a ja uśmiechałem się do siebie pod nosem widząc, jak w oczach wszystkich dzieci wokół narasta panika. Bo jak takie ładne, małe zwierzątko może komuś zrobić krzywdę?
Lubiłem patrzeć na te dziewczynę. Miała w sobie coś przyciągającego. Czasem łapałem jej spojrzenie w metrze, ale szybko się peszyła, tak jak ja zresztą. Niekiedy liczyłem, ile jest w stanie wytrzymać patrząc mi w oczy, ale to nawet nie trwało dwóch sekund. Emanowało od niej ciepło, nieprzejednana radość; w jej ukradkiem podejrzanych oczach widziałem zrozumienie; czułem, że ona zupełnie tak jak ja zmieniła zdanie, że ona teraz też kocha to miasto.
                Tak jak wcześniej, mijałem ludzi: gdzieś w metrze, w tramwajach, w autobusach, ale już nie widziałem znajomych twarzy. Już nie tęskniłem tak mocno za tym, żeby spotkać kogoś znajomego na chodniku. Doceniłem to, że mogę bez namysłu tańczyć na ulicy; że mogę śpiewać w głos, kiedy jestem pijany; że nikt nie oceni mnie źle, kiedy założę dwie różne skarpetki. Zacząłem doceniać obojętność innych, zacząłem też budować swoją. Swoją twierdzę obojętności; to nic złego, myślałem. W głębi zawsze będzie cię to wszystko dotykać, tłamsić i obchodzić. Ale tylko w głębi. Nie musisz płakać całymi dniami, nie musisz pokazywać ludziom swojej frustracji, niezadowolenia, swojej nienawiści i w ogóle jakiegoś swojego niepojętego nieszczęścia; ale strasznie późno to zrozumiałem. Że zamęczałem ludzi sobą, swoją niepoprawną wizją tego świata, który nigdy nie będzie taki, jak tego chcę; nigdy po prostu taki nie będzie. Że ludzie może i żyją dla siebie wzajemnie, ale głównie chyba jednak żyją dla siebie samych; po to, żeby poznać zapach imbiru, smak grzanego wina, dotyk zimnej dłoni gdzieś w rozdwojonym świecie chorych wyobraźni. Zrozumiałem, że za dużo oczekiwałem od tego miejsca, że chciałem, żeby stało się moim domem, a ono wyraźnie się przed tym broniło. Nie chciało mnie przyjąć na swoje łono, nie chciało przyznać się do mnie tym mocniej, im mocniej nim gardziłem. Teraz przechadzam się ulicami Pragi i czuję ten zapach, którego nigdzie indziej na świecie wiem, że nie poczuję. Zapach zmęczonego asfaltu, zapach strudzonych ludzi, zapach świeżych bułek z piekarni na rogu, kebaba obok, spalin z jadących po dwupasmowej ulicy samochodów. Wszystko wymieszane ze sobą; tworzące perfumy z serii La Varsovie jakiegoś podziemnego aktorzyny.
                I jeszcze parę miesięcy temu, stałem w tym samym miejscu i gardziłem tymi ludźmi, którzy mówili, że polubię to miasto, którzy przekonywali, żebym dał Warszawie jeszcze jedną szansę. I coś uderzyło mnie nagle w potylicę, potknąłem się na chodniku i wszystko było w porządku. Świat nie stanął w miejscu, choć trochę zwariował, a ja już czuję się lepiej. Może nie ma już Marty, może rzadko jestem w domu, ale w końcu zaczynam żyć sam ze sobą i jakoś mi to nawet wychodzi. Zbieram kasztany jesienią, a teraz powoli zaczynam przeklinać zbliżającą się zimę, bo nowe lokum trochę niedogrzane.
                Zamykam oczy i czasem przenoszę się z powrotem do mojego ciasnego, zielonego pokoju, w którym rozpętałem wojnę z samym sobą. Widzę, jak woda drży mi w szklance przez autobus, który właśnie przejeżdża pod blokiem. Widzę, jak walczę z oknem, które po prostu się nie domyka, a ja nie chcę słyszeć szumu tych pierdolonych aut. Widzę, jak przeklinam, kiedy znowu  staję w korku, bo zamknięty Łazienkowski i płacz, i zgrzytanie zębów.
                I nagle stoję tutaj, w tym samym mieście, w podobnym miejscu, o podobnej porze. Woda czasem drży mi w szklance, ale tym razem przez pociągi. Już nie walczę z oknem, bo spokojnie się domyka, ale czasem uchylam je, żeby posłuchać szumu drzew i stukotu torów. Nie stoję już w korkach, bo Łazienkowski otwarty i nie ma co płakać.
                Prędzej czy później znajdziemy się w takim punkcie, kiedy wszystko nam będzie jedno, ale to nic złego. Potem zawsze przychodzi punkt zwrotny i znowu coś jest istotne. Ludzie się zmieniają, miejsca też. Im bardziej kochasz miejsce, w którym jesteś, tym ono bardziej oddaje ci tę miłość; może przejawiać się to różnie – czasem to zielone światło od razu po podejściu do przejścia dla pieszych, a czasem to bezpieczny powrót do domu nad ranem tramwajem pełnym bezdomnych ludzi – w którym usypiasz z bezsilności, ale budzisz się cały i nieokradziony.
Będą ci wmawiać, że tracisz przyjaciół, ale przyjaciół się nie traci i oni zawsze rozumieją okresy przejściowe. Może częściej tracisz czas, ale coś przecież trzeba stracić; może kiedyś stracę głowę – ale to jeszcze nie dziś. Choć im dłużej o tym myślę, tym bardziej chciałbym stracić te głowę właśnie teraz. Właśnie tutaj. W tym mieście. Wypełnić je nowymi wspomnieniami, zapomnieć o niefortunnych wydarzeniach zeszłego roku.
                Zakładam moje zamszowe buty i dzisiaj zupełnie nie przeszkadza mi, że wdeptuję w świeżą kałużę. Spadł pierwszy śnieg. I może nie jestem niepowtarzalną jednostką; może w życiu chodzi o to, żeby być powtarzalnym i codziennie robić mniej więcej to samo, ale żeby każdemu dniu umieć nadać inny sens i inne znaczenie. I chociaż w ostatecznym rozrachunku to zupełnie bez znaczenia, jaki był ten twój dzisiejszy dzień, kiedyś poczujesz ten sam zapach przyniesiony gdzieś przez wiatr i to nasunie ci jakieś wspomnienie. Stwórz je dobrze.
Mówię poważnie.
Nie dla mnie, dla siebie.

Twórz je dobrze.




Will you see me in the lights
standing really, really bright?

Someone said we're not good enough
Some people never understand

Will you give me one more chance?

sobota, 5 września 2015

#Własne: niepytana/decyzje


Hej!
Dzielę się skrobką!




niepytana

połyskują mi włosy na słońcu
a oczy błyszczą w ciemności
opleciona twoim ramieniem
uciekam w takt ukrytych melodii

coś ciągle gra mi w głowie
czuję się jak na karuzeli
ginąc w twoich głębokich oczach

może prawda nas zaboli
obetrze z marzeń
milcząc możemy opowiadać sobie
nieskończone historie
nieprawdopodobnych zdarzeń

coś przecina mnie na wskroś
nie mogę przestać pytać o ciebie
eter, ślę w eter

ale nikt nie odpowie,
nikt, zupełnie nikt,
nikt nie odpowiada.

2/9/2015




***



decyzje

spekulacje - otwarte całą dobę
po chodnikach chodzą cudze myśli
zbierają drobne na wodę,
wódę - wszystko jedno

(tu robię sobie przerwę na piwo,
dokładnie tutaj,
po prawo - w tym lokalu)

nadzwyczaj dziś gorąco
choć ziemia wystygła i depczę 
po głębokich depresjach zmęczonych
sąsiadów

na nic więcej mnie nie stać,
tylko uśmiech mogę kupić za te grosze
plączące się w tylnej kieszeni

może to wystarczy na odkupienie win
na zamazanie grzechów
na bilet

koniecznie w jedną stronę
koniecznie w tę drugą
na którą kompletnie
nie mam odwagi

co zrobiłaś z moją głową
pozwól zdjąć tę smycz
(w tym miejscu dopijam już trzecie)

5/9/2015



you're still surprising me by drinking so much.

sobota, 13 czerwca 2015

#Własne: Nowa warszawa



nowa warszawa

tyle miejsc w tej warszawie
smutnej i brzydkiej
przesiąknęło na wylot tobą

i co ja mam niby zrobić
nie wiem, minąć obojętnie
czy wygodnie się w nich rozsiąść
wypełnić nowymi wspomnieniami

mogę cię pytać czy będą lepsze
bez ciebie
ale  ty mi przecież
nie odpowiesz
bo ja ci przecież już
nie odpowiadam

13/06/2015

poniedziałek, 1 czerwca 2015

#Własne: To nie rozmowa


to nie rozmowa


co byś powiedział
na herbatę, gdzieś na mieście
za którąś szybą z widokiem na pośpiech

albo...
na spacer w przygraniczne miejsca
przechodzenie w stany innej świadomości

a co byś powiedział
gdybym złapała cię za rękę
nieśmiało i lekko

(może odcisnęłoby się to w tobie na zawsze?)

a na cichego buziaka,
gdzieś w policzek i pod blokiem,
co byś powiedział?

a może... o, wiem!
a co byś powiedział...
na...
halo?

dlaczego nic nie mówisz?

/1.06.2015/

piątek, 29 maja 2015

#Niespodziewane: Johnny!

Spróbuj zrozumieć Raskolnikowa, Johnny!


Opowiem wam najsmutniejszą historię, jaką znam.
                Mój przyjaciel, nazwijmy go Johnny, ma w życiu strasznego pecha. Wiecie, każdy z nas zna taką osobę, którą zawsze napadają, której zawsze coś kradną, która zawsze coś gubi, z czegoś spada, pod coś wpada i tak dalsze. Johnny żałował, że żyje praktycznie od dnia, w którym się urodził.
                W jego mieszkaniu unosił się zapach znoszonych ubrań wymieszany z zapachem co tygodniowego prania. Misz-masz dla nosa, człowiek od momentu przekroczenia progu kawalerki Johnnego wchodził jednocześnie w zupełnie inny świat. Potęgował to nie tylko dziwny zapach w niej panujący, ale także całe to jej przepełnienie, a jednocześnie bezdenna pustka. W dużym pokoju stało pojedyncze łóżko, które ledwo trzymało się całości, przykryte ładną, białą narzutką. Nad łóżkiem wisiała tona zdjęć poprzyczepiana do ściany w jakiś magiczny, niewidoczny dla oka sposób. Na zdjęciach było niemalże całe życie Johnnego w chwilach szczęścia, czyli de facto bardzo niewielka część jego życia. Jakieś wspomnienia licealne z Krakowa, jakieś wycieczki w góry i nad morze, wszędzie uśmiechnięty – jak zawsze. Często zastanawiałem się, jak to możliwe, że Johnny tak często się uśmiecha, że zwykle jest wesoły i nie przejmuje się ani swoim pechem, ani nieszczęściami, jakie mu się non stop przydarzają. Nie umiem odkryć w nim tego fenomenalnego mechanizmu, który pozwala zamienić mu każdą swoją porażkę w najszczerszy uśmiech. Zastanawiam się, czy wypracował to w sobie na fali swoich przeżyć czy po prostu się z tym urodził, jakby natura chciała mu wynagrodzić ten jego niesforny los. I nie wiem tego do dzisiaj, a znamy się trochę.
                Obok łóżka stała niewielka szafa, w której Johnny przechowywał swoje ubrania. Przy ścianie naprzeciwko łóżka stało biurko, na biurku znowu jakieś ramki ze zdjęciami, na jednym z nich nawet jest ze mną. Przy biurku krzesełko, po prawej stronie biurka niewielki regalik na książki. A tam przekrój najróżniejszych książek. I na jednej półeczce stoi tylko jedna. W najładniejszym wydaniu świata. Zbrodnia i kara. Po rosyjsku. Świętość dla Johnnego.
                Zaraz obok jego pokoju była mała kuchnia, zawsze czysta, w większości drewniana lecz dosyć nowoczesna.
                Poznaliśmy się z Johnnym na studiach. Moja dobra kumpela z liceum poszła na SGH i ciągała mnie ze sobą na wszystkie imprezy. Ja, student UW, byłem zwykle traktowany pobłażliwie przez esgieszków, ale potem do tego przywykłem i nawet zaczęły śmieszyć mnie te docinki o McDonaldsie. W każdym razie, Kasia kiedyś poprosiła mnie, żebym poszedł z nią na imprezę gdzieś na Gocław – mówię: czemu nie. Znałem tam już parę osób, więc przywitały mnie żartobliwe komentarze. W rogu pokoju, oparty o ścianę, stał chłopak w moim wieku (wtedy mieliśmy dwadzieścia lat). Miał na sobie czarne, lekko przetarte (chyba ze zużycia) spodnie i jakąś koszulę w kratę (z tego, co pamiętam, jakaś taka czarno-czerwona). Miał wtedy niesforną burzę ciemnych, niemalże czarnych loków, które dodawały jego osobie niesamowitej niewinności. Jego twarz zawsze przepełniał uśmiech, radość lub jakieś ułamki i permutacje tych obydwu. Kiedy się śmiał, w kącikach oczu formowały mu się kurze łapki. Kasia określała to jako „takie słodkie”.  Miał skórę niemowlaka, oczy wielkie, brązowe. Karnacje ciemniejszą. Był dosyć chudy i bardzo wysoki. Taki Johnny.
                Stał wtedy sam, z nikim nie rozmawiał, tylko rozglądał się po mieszkaniu i uśmiechał się do każdego. Kasia gdzieś poszła, ja nie miałem nawet z kim pogadać. Podszedłem do niego i zapytałem:
¾     Co ty, stary, przyjaciół nie masz?
Popatrzył na mnie, uśmiech na jego twarzy zrobił się jeszcze szerszy.
¾     A myślisz, że czemu jestem taki szczęśliwy? – odpowiedział, po czym podał mi rękę i powiedział:
¾     Jonasz. Ale mów mi Johnny, ok?
¾     OK. Daniel.
¾     Oh, jak Powter. Mam nadzieję, że u ciebie dziś nie na fali jest Bad Day?
¾     Nie – zaśmiałem się.
¾     To dobrze. Ja mam zawsze Bad Day – uśmiechnął się do mnie serdecznie i zatrząsł swoimi bujnymi lokami.
Jakieś tam pitu-pitu o studiach, o laskach, o muzyce, kinie, świecie. Okazało się, że jesteśmy bardzo podobni, więc szybko się zaprzyjaźniliśmy. Potem to już byliśmy nierozłączni, Daniel&Johnny Inc.  Wtedy myślałem, że żartował, ale on autentycznie zawsze miał zły dzień. Zawsze przytrafiło się coś złego.
No i raz, stało się coś dziwnego. To było gdzieś w środku drugiego roku, znaliśmy się już trochę. Spotykaliśmy się codziennie wieczorem w barze oddalonym równo o 2 km od mojego mieszkania i od mieszkania Johnnego. Albo jedliśmy, albo piliśmy piwko, cokolwiek, w każdym razie, niemalże codziennie Johnny zdawał mi raport ze swoich dziennych nieszczęść.  To była środa, 11 lutego, pamiętam jak dziś. Mróz był z dwudziestostopniowy, śniegu od groma. Wpada zmachany do baru, cały mokry i ośnieżony, z czerwonym nosem i bordowymi dłońmi.
¾     Stary! Nie uwierzysz, co się stało! – krzyczy przejęty i macha rękami. Siada w końcu naprzeciwko mnie, zamawia herbatę i mówi:
¾     Poznałem dziewczynę!
Zakrztusiłem się swoją herbatą.
¾     No i co?
¾     Obczaj sytuację. Dzisiaj nie przytrafiło mi się nic złego, nic pechowego, po prostu nic. Miałem milion okazji, żeby się pośliznąć na tym jebanym lodzie, miałem milion okazji, żeby wpaść na kogoś, ale nic, rozumiesz? Tylko poznałem ją. A-nie-li-ca biała…
¾     Anielica biała? – zaśmiałem się psychodelicznie.
¾     Mówię ci, Powter. To mój przełom. Od dziś mój pech zostaje zażegnany!
¾     We’ll see – odparłem sceptycznie i wysłuchałem opowieści o poznaniu niejakiej Anieli (stąd ta Anielica Biała…).
Poznali się w esgiehowskim barze, Hadesie tak zwanym. Stali w kolejce i ona zagaiła do niego, czy może oddać jej ten ostatni jogurt w kolorze pomarańczowym w zamian za ten czerwony, bo ona czerwonych nie lubi, bo są kwaśne. Zamienił się, bo jemu wszystko jedno; to człowiek, który je absolutnie wszystko. Usiedli razem i rozmawiali prawie godzinę. Wymienili się telefonami i tak zaczęła się ich znajomość.            
                Znacie pewnie ten stan. Johnny mówił potem już tylko o niej. I paradoksalnie przestały przydarzać mu się pechowe rzeczy. Chciało się powiedzieć, że dobra passa do niego wróciła, a właściwie pojawiła się w jego życiu po raz pierwszy. Krzyczał codziennie, że świat jest piękny, recytował fragmenty Gałczyńskiego, że chmurki, i humorki, że nawet jeśli gubi parasolki, że kocham cię jak wrony na śniegu. Naprawdę to wszystko wyglądało dobrze, Aniela okazała się być naprawdę fajną dziewczyną, szybko wkręciła się w nasze towarzystwo. Johnny był nią kompletnie zajęty, zapomniał o uczelni, narobił sobie takiego syfu, ale on z wielu rzeczy potrafił wybrnąć, więc stwierdził, że i z tym sobie poradzi. Aniela stała się całym jego światem. To było na swój sposób urocze i wydawało się, że Johnny stał się całym światem też dla Anieli.
Jakoś pod koniec kwietnia, Johnny dostał wyniki większości swoich kolokwiów i stwierdził, że „jest w czarnej dupie”  i nie wie, jak zaliczy ten semestr. Zaczął dużo siedzieć nad książkami i starał się przy tym nie zaniedbywać Anieli. Jakoś się udawało. W połowie maja, przyszedł do mnie strasznie smutny i zbity.
¾     Co jest, Johnny, coś się stało?
¾     Nie, w sumie wszystko ok. Aniela powiedziała mi właściwie, że się we mnie zakochała.
¾     To super, nie?
¾     No niby tak. Ale tak rozmawialiśmy długo, leżeliśmy, i ona nagle wyczaiła Zbrodnię i karę u mnie na półce. I zaczęła tę swoją głupią filozofię. Że Raskolnikow to taki ciekawy człowiek i że ona czuje nim fascynacje, że czyta niektóre fragmenty kilka razy nawet jeszcze dzisiaj, bo bardzo ją interesują ludzkie uczucia, a jego są takie niesamowite. Że on w sumie miał rację, że zabił te lichwiarkę, bo takich ludzi trzeba tępić i tak dalej. Że kara owszem, za wszystko musi być, bo nawet karma to swego rodzaju kara przecież, więc skoro nawet natura coś takiego wyznacza, to ok., kara – owszem, ale czemu od razu taka ciężka, za zabicie kogoś tak bezużytecznego, kogoś tak okropnego, jak ta lichwiarka.
I wtedy już wiedziałem, że to niczego dobrego nie wróży.
¾     I ja jej mówię, że tak nie można postrzegać świata, że kara dla Raskolnikowa była nawet zbyt mała, że należało mu się więcej i tak dalsze… A ona. A ona siadła wtedy na łóżku, zdjęła bluzkę, pocałowała mnie i powiedziała: No ale… Spróbuj zrozumieć Raskolnikowa, Johnny! Co ty byś zrobił na jego miejscu? I wiesz, ja wtedy już straciłem wątek… Skubana… Wygrała ze mną. O Raskolnikowa…
Johnny jakoś pogodził się z poglądami Anieli, lecz tydzień później stało się coś o wiele gorszego.
Zbliżała się sesja, Johnny walczył o swoje miejsce na uczelni bardzo mocno. Podobno istnieją ludzie, którzy zostali wyrzuceni z SGH, ale Johnny wolał nie testować tego na swojej skórze. Poza tym wtedy jeszcze pieniędzy na warunek nie miał. Kuł dniami i nocami.
Od słynnego zdania Anieli minęło około ośmiu dni, kiedy usłyszałem dzwonek do drzwi. Kiedy otworzyłem, zobaczyłem Johnnego z butelką whisky, zapłakanego jak mały chłopiec.
¾     Powiedziała mi, że źle odczytała swoje uczucia, rozumiesz? Że to wszystko była pomyłka. Że nic nie znaczyło.
Poczułem jego ciężar na swoim ramieniu, ryczał jak dziecko chyba ze dwie godziny zanim w ogóle był w stanie utrzymać w ręku szklankę whisky. Aniela zmieniła zdanie, tak po prostu.
                Wtedy zrozumiałem, że małe nieszczęścia Johnnego były tak naprawdę esencją jego życia. Hartowały go na tyle mocno, że z każdym małym drobiazgiem, który poszedł nie tak, jak Johnny sobie założył, było mu łatwiej. Przyzwyczaił się do tego z czasem, więc potem go już nawet bawił ten pech i dlatego umiał zamienić to wszystko w karykaturę szczęścia zamaskowaną uśmiechem. Kiedy jednak przestało mu się to przytrafiać, te wszystkie, małe rzeczy, które tworzyły każdy jego dzień, wytrącił się z rytmu. Zatracił się w szczęściu. W zapachu różowej apaszki Anieli, w zapachu jej włosów, kiedy ją mocno przytulał. Odnajdował w tym przyjemność o wiele większą niż  tylko w radości z kolejnych wpadek, które z czasem stały się codziennością. Jego myśli wypełniała przepiękna dziewczyna, która codziennie mówiła mu dobranoc i dzięki której już nie stał sam pod ścianą na imprezie. Dziewczyna, która jako pierwsza pozwoliła mu się obdarzyć jakimś uczuciem, którego nie znał, do którego nie był przyzwyczajony, jednak dał jej się oswoić. I to wszystko było takie piękne, w najmniejszych szczegółach zaprojektowane do happy endu. Ciche łapanie za dłonie i nieśmiałe buziaki potem przeradzające się w niesamowite uczucie. I kiedy Aniela zniknęła, zabrała to wszystko, co wypełniało świat Johnnego i co było właściwie całym jego światem. Chwilę później okazało się, że Johnny został z niczym. Bez uczuć, bez szczęścia i sam.
                To wydarzenie stało się czołowym nieszczęściem mojego przyjaciela kumulującym w sobie małe nieszczęścia, które nie miały okazji się przytrafić w jego szczęśliwe, anielskie dni. Johnny zrozumiał wtedy, że cały ten jego codzienny pech był tak naprawdę błogosławieństwem, bo woli dostawać w dupę codziennie, ale po troszeczku, niż raz, a naprawdę bardzo boleśnie. Cierpienie Johnnego odczuwałem nawet ja sam. Kiedy tylko patrzyłem na niego, na jego smutny, bezcielesny wyraz twarzy, wydawało mi się, że wcale nie znam tego człowieka i również odczuwałem niesamowity smutek. Aniela odebrała mu nie tylko szczęście, ale też umiejętność transformacji swoich porażek w uśmiech; więc chodził struty i zawalił wszystkie możliwe egzaminy. Próbował, starał się, walczył do ostatniego dnia, ale i tak mu nic nie wyszło. Każdy jego dzień stawał się trudniejszy i wszyscy mówili mu: No zapomnij o niej, przecież tak cię skrzywdziła, a ty jesteś zajebisty, na pewno znajdziesz kogoś innego. A ja wiedziałem, że on nie chce nikogo innego.
                Aniela też nikogo potem nie miała, była sama, samotna. Wszyscy zastanawialiśmy się, dlaczego podjęła taką decyzję, ale nikt nie miał odwagi nigdy o to zapytać.
                Zapytacie: jak kończy się ta historia?
                Teraz mamy dwadzieścia sześć lat, pracujemy. Johnny wrócił rok temu z Anglii i robi doktorat. Aniela dostała pracę w banku, w którym miałem konto. Kiedyś spotkałem ją w centrum, pod jedną z placówek.
¾     Hej, Aniela, hej! – zawołałem żywo. Speszyła się.
¾     Hej, Daniel.
I takie wiecie, pitu-pitu, co słychać, co u Kasi, i w końcu nieśmiało…
¾     Co u Johnnego?
¾     Wrócił właśnie niedawno do Polski, robi doktorat teraz.
Uśmiechnęła się nieśmiało.
¾     Aniela. Właściwie. Powiedz. Już chyba możesz, nie? Czemu ty żeś go wtedy zostawiła?
¾     Przestraszyłam się – powiedziała cicho i bardzo szybko.
¾     Czego?
¾     Tego, Daniel. Tego, że tak bardzo dużo w życiu może zależeć od innej osoby. Tego, że tak bardzo można kogoś kochać. Tego, że to się może zepsuć. Przerodzić w jakieś piekło.
¾     A nie przerodziło się w piekło?
¾     Powter… Zgotowałam sobie największe piekło na tej ziemi – przyznała. Zamilkła na chwilę.
Popatrzyła na mnie psychodelicznie.
¾     Nie było dla mnie nic trudniejszego na tym świecie, Daniel – przygryzła wargę. – Niż nauczyć się żyć bez Johnnego.
Potem rozeszliśmy się każdy  w swoją stronę. Po powrocie do Polski, Johnny na moje wspomnienie o Anieli, powiedział tylko:
¾     Daj spokój, Powter. Przecież ta dziewucha chciała, żebym postarał się zrozumieć Raskolnikowa… Musiała być psychiczna, i tyle.
Pomimo tych słów, w jego oczach widziałem wciąż skrawki przygnębienia i tęsknoty za Anielą, która obdarła go ze wszystkiego, co miał. Tak właśnie się dzieje, kiedy ktoś kończy relację zbyt szybko i zostawia kogoś nienasyconym. Johnny cały czas myślał: Czy ona tęskni za mną? Czy brakuje jej mnie? Czy pamięta mój zapach? Czy pamięta, jak…?
I może to był wyłączny powód, dla którego Johnny tak bardzo pragnął ciągle Anieli. Nie miał dość kłótni, bo żadnych nie było; nie miał dość zrzędzenia, bo żadnego nie było. Wszystko było idylliczne i wręcz idealne.
I ludzie tyle o tym pisali, tyle pisali o miłości i o rozczarowaniach, że w sumie można by się już było tego nauczyć, żeby nie ufać nikomu za bardzo, żeby nie dawać siebie w całości.
Zrozumiałem właśnie wtedy, że największym nieszczęściem Johnnego wcale nie był jego pech, ani porzucenie przez Anielę. Największym nieszczęściem Johnnego było... nienasycenie.

       


poniedziałek, 25 maja 2015

#Własne: W pudełku



w pudełku

dziś deszcz łomocze do drzwi bez umiaru
rozlewa się wszędzie
po oknach
balkonach
betonach
długich warszawskich ulic

nie słyszę nic więcej
tylko szum zmieszanych w ciepłym tańcu
kropel i aut

odchodzę w twoją niepamięć
mówią: bezpowrotnie
lecz może jeszcze
któregoś dnia
poczujesz zapach moich perfum na chodniku
w stadzie istnień
gdzie na próżno szukać

człowieka

25.05.2015

wtorek, 28 kwietnia 2015

#Własne: To było jakoś po piątej



to było jakoś po piątej

wracałam nad ranem do domu jakoś
i słyszałam jak ćwierkają ptaki
w warszawie

pachniały drzewa i cała saska kępa
a to przecież nie maj
i bzu
jeszcze nie ma

cicho stawiałam kroki
żeby nie obudzić sąsiadów
choć ich Amelka nigdy nie troszczy się
o mój sen

po co przejmujesz się wiatrem
deszczem
ogólnie - niepogodą;
poczuj ją każdym zmysłem 
a umysł uwolnij od niej

po prostu usiądź ze mną gdzieś
kiedyś na ławce
nieważne czy ktoś umiera
czy kocha ktoś kogoś

/może to jest ten dzień
że prócz niego właściwie
nie mam nic/

27/04/2015

czwartek, 16 kwietnia 2015

#Własne: Minimalizacja strat



minimalizacja strat


nie martw się o mnie
kupiłam ostatnio suszarkę boscha
co prawda nie piszą w instrukcji
ale łzy
też wysuszy

16/04/2015


Dzisiaj tak minimalistycznie;)

piątek, 10 kwietnia 2015

#Własne: Pięć próśb


pięć próśb

gdzie powstają ludzkie granice
pod skórą czy nad nią

zamknij mi oczy, bo nie mam
nawet już siły
patrzeć jak umierają w ludziach
wszystkie komórki
o smutnym kolorze

przestaję tłumić w sobie dźwięki
decybele odbijają się tłumnie
od moich słabości

ja wcale tak dużo nie oczekuję
ale bądź 
kiedy kurczą się wszystkie neurony
kiedy zwężam stan swojej nieświadomości

proszę odetnij mnie od wizji świata
który połyka codziennie w całości
i wypluwa co godzinę po części

podaj mi rękę
wiatr muska popękane usta
i choć koisz ból spróbuj przez chwilę
nie istnieć

9.04.2015

niedziela, 5 kwietnia 2015

#Własne: Po kawałku

Wychodzi na to, że te święta spędzam na blogu.


po kawałku


nikt nie pamięta kiedy to się zaczęło
dlaczego właściwie patrzymy na siebie
co jakiś czas
ukradkiem

zwalniam stopy z hamulców
i wstrzymuję oddech na kilka chwil

pokazujesz mi zdjęcia,
to tylko zdjęcia, myślę;
i kładę się spać zasypana częścią ciebie

i choć nie zasypiam,
budzę się za późno

to tylko księżyc, myślę;
to tylko
wszystko
na moment

z tym, że zostań już
może nie na zawsze
ale na dłużej
na takie
"trochę"

4/04/2015




lost is my heart, but my new soul stays
we're singing: off in my head

oh, aw man, i can't believe this is happening
but i'm aware, and i don't care

sobota, 4 kwietnia 2015

#MojaMuzyka: Mel Tripson's VI YD EP

Siema!
Dziś wam trochę szerzej i dogłębniej przedstawię analizę tego muzycznego tworku!


(xoxo z Mel Tripson FB)

Mel Tripson to czterech chłopaków z Lublina;
Mateusz Kochaniec - wokal
Filip Paprocki - gitara 
Piotr Machajek - bas 
Stanisław Czerniawski - perkusja
Zupełnie różne (podobno trudne) charaktery, których zróżnicowanie uzewnętrznia się w muzyce. Kilka dni temu, 15 marca 2015, wypuścili swoją pierwszą EPkę VI YD.


Co stoi za VI YD?

Długo zastanawiałam się nad pokrętnym tytułem tej EPki, ale trzeba przyznać - intrygujące znaczy przykuwające uwagę. 
Gdzieś w Internecie wygrzebałam jednak wywiad z basistą i dowiedziałam się, że "Tytuł wyszedł od Mateusza Kochańca (wokalisty) i oznacza „Six yards”. Nie chcę zdradzać więcej, zostawiam do interpretacji zainteresowanym." [Właściwy czas]
Miałam tyle pomysłów na interpretację tego tytułu i żaden z nich nawet nie otarł się o tajemnicze Six Yards. Może to te sześć piosenek, a może droga, jaką trzeba pokonać, żeby osiągnąć swój wymarzony cel (choć zakładam, że była znacznie dłuższa niż sześć jardów ;)).

VI YD EP: 
1. Nanny  /  2:53
2. Back 'n' reloaded  /  3:00
3. Talk to me  /  3:22
4. Wild west   /  3:20
5. Pakistan  /  4:15
6. Back 'n' reloaded (Stonkatank remix)  /  3:50



Żeby nie było, że sobie tak piszę, a nie mam - płytka gości w moim zbiorku i nawet sporo już przeszła (taka trochę zadrapana), bo woziłam ją w tę i z powrotem i tak sobie słuchałam, myślałam, co by tu napisać, musiałam sobie przemyśleć, czy w ogóle mam coś do powiedzenia...
Okładka świetna nota bene, autorstwa Pawła Wójtowicza, jak wyczytałam z FB.
(W tle widać moje nutki, nienie - to nie nutki utworów Mela).

Tak wygląda w środeczku - bez płytki, bo płytka siedzi w odtwarzaczu :3


1. Kim jest Nanny?

Utwór 1.
Odpalam płytkę. 
Taka cisza na początku. I nagle przeraźliwy zgrzyt. 
Jezu, no możecie mi nie wierzyć, ale tak się przestraszyłam, że aż podskoczyłam.
Nie mniej jednak to jedna z moich ulubionych piosenek Mela.
Pierwszy raz usłyszałam ją na żywo w Warszawie w Wypiekach Kultury (o tym wydarzeniu już chyba wam pisałam) na Pradze Północ. Zawsze zastanawiałam się kim jest Nanny, dla kogo można grać takie brzmienia, bo przecież większość dziewczyn woli, jak facet zaśpiewa im Stevie Wonder'a z Isn't she lovely. Dowiedziałam się, że Mel też nie wie, kto to Nanny, ale myślę, że to trochę ściema. To pewnie taka dziewczyna z ICH marzeń (a może tylko marzeń wokalisty); ostra i może trochę wredna, jak brzmienie gitary przez cały ten utwór.


2. Dokąd wrócić z taką energią?

Back 'n' reloaded.
To z kolei pierwszy utwór Mela, jaki w ogóle usłyszałam, bodaj gdzieś na SoundCloudzie.
Boże, to właśnie tutaj jest to niesamowite gitarowe solo (chapeau bas).
Nie wiem, dokąd/skąd wraca się takim "reloaded" i co spowodowało, że przez jakiś czas (jak domyślać się można) Mel był "unloaded", jednak bardzo się cieszę, że postawili na "back".
Zdecydowanie jeden z ich najlepszych utworów, pomijając gitarowe solo - to, co dzieje się po nim to też fajny miodek dla uszu.
Jednak nie zalicza się do trójki moich faworytów! Mimo wszystko!


3. Mogłabym mówić nocą

Oh talk to me, oh baby talk to me!
Tak, to mój numer 2.
To, z tego co pamiętam, był warszawski bis i pamiętam, że reszta publiczności zareagowała na ten numer nie mniej entuzjastycznie niż ja, kiedy słyszę go za każdym razem.
Energia, jaka kryje się za tym utworem zawsze jakoś pozytywnie nastraja mnie do świata (choć tego raczej mi nie brakuje).
Bardzo, bardzo lubię - tutaj docenię perkusję i bas, bo choć gitara trochę przytłacza resztę, to przebitki basu i perkusji są rewelacyjne.


4. Dziki zachód?

Myślę, że to nie tak brzmiała muzyka dzikiego zachodu z Westernów, które tak bardzo kochał oglądać mój dziadek (Boże, co niedzielę na TVN7 albo na Pulsie...).
Jednak utwór jest ciekawy, może nie z mojej Trójcy, ale równie intrygujący, jak cała reszta EPki.
Kurczę, to są młodzi faceci, którzy spełniają swoje marzenia odważnie i szybko. Jasne - trzeba wykorzystywać dobre prądy - i mam nadzieję, że zepchną Mela na (mniej)dziki Zachód! ;) Bo, co jak co, ta muzyka jest bardziej "zachodnia" niż "słowiańska".


5. This time - Pakistan

Szczerze mówiąc, ten numer usłyszałam dopiero w momencie przesłuchiwania EPki. Lubię go. Mimo tytułu, który trochę budzi (w dzisiejszych czasach) grozę, to utwór jest przyjazny dla ucha. Gitara jest mocna, perkusja stała, ale mocno słyszalna, no i basik też tam sobie radzi.
A wokal uzyskuje tu fajną barwę, trochę inną niż w pozostałych utworach.
I jeśli się nie mylę, na początku słychać: If you want I can be your hero; you - my heroine ; co jest absolutnym numerem jeden z tego, co udało mi się (do tej pory) z tekstów Mela wyciągnąć.


6. Pimped but still reloaded

NO I TO JEST MÓJ NUMER JEDEN!!
Usłyszałam to w Wypiekach Kultury i potem nigdzie nie mogłam tego znaleźć. Okazało się, że to niespodzianka na EPce! Omg. 
Wiem, że to nie tylko twórczość Mela, ale też zdolności elektroniczne niejakiego Stonkatank'a (podobno za tym pseudonimem kryje się niejaki Borys Kunkiewicz).
Może to moje ciągoty do elektroniki wymieszanej z rockiem sprawiają, że to właśnie ten numer stoi na szczycie mojej toplisty Mela (mózg pochłonął w końcu tyle Enter Shikari...).
I tak, tu nie dopatruję się niczego na nie, bo jeśli być "reloaded" to właśnie w taki SPOSÓB.
W końcu mogę się tym podzielić:



Jeśli chodzi o płytkę, całą możecie posłuchać na SoundCloudzie:




Daję EPce 7/10 w mojej dość subiektywnej i mało profesjonalnej skali.
Przed chłopakami jeszcze długa droga, by dobić do Zachodnich wybrzeży, jednak życzę im tego z całego serca.
I pamiętajcie: Mel Tripson to nie jest polskie Arctic Monkeys!!!!
Trzymam kciuki, żeby perkusja była jeszcze lepsza, gitara jeszcze mocniejsza, wokal jeszcze bardziej zróżnicowany, a bas - no hmm - żeby łamał żebra?!


Na koniec namiary:
Facebook Mel Tripson
Instagram Mel Tripson
SoundCloud Mel Tripson
Wywiad z Piotrem Machajkiem(bas) dla BSNK


No to misie kolorowe, na SC i słuchać Mela!!!

Buziaki!

czwartek, 2 kwietnia 2015

#MojaLiteratura: O pisaniu

Hej.
Dużo osób mnie pyta: a jak ty piszesz wiersze?
Opowiadania?
Cokolwiek?

Dzisiaj zabrałam się za sprzątanie mojego pokoju i znalazłam kilka ciekawych rzeczy :)

Od jakiegoś czasu swoje rzeczy piszę na komputerze:
wiersze - w notatniku;
opowiadania - w Wordzie.
Jednak nie zawsze ma się przy sobie komputer. Wtedy piszę na kartkach.


I tak może pamiętacie wiersz "Ukobiecenie" (jeśli nie, KLIK TU: #Własne: Dwa od nowa).
Napisałam go u siebie w domu na mojej wiosce; a więc bez Internetu i wtedy bez komputera:
czasami lubię budzić się w środku nocy
igrać z szumem aut na prospekcie praskim
kiedy woda w szklance drży ze strachu

Jak widać na załączonym obrazku, wersja pierwotna (napisana ołówkiem) była zupełnie inna, nawet poruszała zupełnie inne aspekty kobiecości. 
Czasami siadam, piszę i zostawiam to, co napisałam.
Po jakimś czasie do tego wracam. Albo poprawiam, albo zostawiam takie, jakie było.

(Coraz częściej poprawiam).


A pamiętacie może wiersz "Moje getto"? Jeden z niewielu moich stychicznych (tak zawsze bardzo chciałam napisać stychiczny...)
Jeśli nie ----> MOJE GETTO
Ten wiersz ma swoją historię.
Został napisany na ławce w parku, na kartce z zeszytu od matematyki czy jakiegoś innego licealnego gówna.

i gubię się, potykam i tracę
życie na otwockich chodnikach.
Gdzieś pod spodem jest Hades,
czuję zapach Styksu po deszczu
i płynę tam, płynę, ile tylko mam sił.
[Ten, kto choć raz był w Otwocku - rozumie prawdziwość tych pierwszych dwóch wersów]

Śmiesznie tak poznajdować swoją historię.
Ostatnio zadałam wam pytanie: Jaka jest wasza historia?
A w sumie sama nie bardzo wiedziałam, jaka jest moja,
I teraz, kiedy tak przekopuje te sterty kartek, okazuje się, że moje życie może wcale nie jest takie nic niewarte. Że może jednak coś po mnie zostanie - o ile nie zwieje tego wiatr, nie zamoczy deszcz i nie spali ogień. 
Rozbawiła mnie karteczka z rękopisem wiersza nigdy nieopublikowanego (bo strasznie słaby), ale:
Przypomniał mi jedną straszną, tragiczną wręcz rzecz: wstawanie do liceum o 5:30.
5:45 to zwykle była pora ostatecznej walki z opadającymi (jak na złość) powiekami. A potem był już tylko pośpiech, więc mało z tych poranków wyniosłam i jeszcze mniej pamiętam (a pamięć mam przecież doskonałą...).


Teraz odeślę was do wiersza strasznie przeciętnego, naskrobanego gdzieś pod ławką na lekcji PO (a siedziałam wtedy w pierwszej ławce)... Dedykowany! ----> !Bunt

banki
one dręczą poręczą
i gonią mnie w snach

Teraz coraz bardziej doceniam ten fragment...
Szczególnie, że mnie gonią.
Ale w koszmarach.


frag. opowiadania Po drodze do nieba, rozdz. I

Mało kto z was wie, że przed opowiadaniem Rewolucja, które wisi tu: REWOLUCJA, napisałam jeszcze jedno opowiadanie. Nazywało się "Po drodze do nieba", było napisane na konkurs "Wydajemy własną książkę" w roku 2009.
Jeszcze mniej osób wie, że pierwszy rozdział tego opowiadania to było wypracowanie klasowe napisane na lekcji języka polskiego. 
Wybrałam formę groteski - wtedy temat był dowolny. Pamiętam, że ówczesna nasza polonistka, która przyszła do nas jedynie na roczne zastępstwo, powiedziała oddając mi moje wypracowanie:
No brawo! Brawo! Rośnie nam... Gombrowicz to nie, ale rośnie nam drugi Witkacy!
Wtedy to było dla mnie duże wyróżnienie i dało mi kopa do tego, by skończyć moją historię już w mniej groteskowy sposób, jednak doczekałam się wyróżnienia w kategorii literackiej ;)
To od tamtego czasu piszę w ogóle formy inne niż wiersze. To właśnie dzięki Ferdydurce Gombrowicza (bo z okazji niej mieliśmy możliwość wyboru groteski na wypracowaniu) i dzięki wsparciu nauczycielki w ogóle piszę opowiadania;)
Patrzcie, jakie to jest ważne, spotkać kogoś, kto nas doceni.

A pamiętacie taki tekst z motywem Marilyn Monroe i jakimśtam krużgankiem?
zniknę w dymie papierosa
z tą niebiańską świadomością
że choć przez chwilę ktoś mnie chciał

***(marilyn monroe) <--- do przypomnienia tutaj.
Boże, nawet nie pamiętam, o co chodziło z tym pocztylionem, ale Gośka mnie tak nazwała (pytajcie ją dlaczego...).
No a ten wiersz naskrobałam u niej - jeden jedyny naskrobany u Gosi (dziwne).


Najstarsze, co udało mi się znaleźć było opatrzone podpisem:

Czyli w piątej klasie...
Ale tak naprawdę pisałam też wcześniej, miałam nawet taki fajny zeszycik, ale gdzieś go wsiało...
Czasem go znajduję i śmieję się z tych tekstów - ale to jednak kawałek mnie - jaki by nie był, nie?


Wierzę, że mogę nadać znaczenie moim snom, jeśli ponazywam ich prześladowców.

Bo choć susi, wyglądaliśmy wciąż na zmartwionych, jakbyśmy nie wiedzieli, co zrobić, dokąd dalej iść.


(...)Bo przeczytali w gazecie, ze kocham muzykę. Puścili płytę BeeGeesów i patrzyli, jak płaczę.

Pierwsze dwa cytaciki możecie kojarzyć z opowiadania NOTABLE (ale z wersji niekonkursowej ---> KLIK), W wersji konkursowej został tylko ten drugi cytacik. Obydwa wymyśliłam w czasie sprzątania w jakiś sobotni dzień ;)

12 lutego mój świat zamienił się w horror. Śnił mi się Hunter, potem Dexter, jeszcze wcześniej Dalida. Nie znam tych ludzi, nigdy ich nie widziałem, ale mówię tak na nich. Wierzę, że mogę nadać znaczenie moim snom, jeśli nazwę ich prześladowców. Tego dnia wszystko zmierzało ku samozagładzie, Hunter zabił Dextera, a Dalida śpiewała im piosenki o miłości. Obudziłem się w psychozie, dotknięty brakiem jakichkolwiek hamulców, pierwszy raz w życiu widziałem ludobójstwo. To było tak straszliwie realne.
[list Filipa Płońskiego]

(...)

Potem zresztą zaczął padać deszcz, który spotęgował moje złe uczucia. Schowałam się pod daszkiem pobliskiej kapliczki, zresztą jak większość ludzi. Koło mnie stał fan „Maszeńki” w letnim, czarnym płaszczu. Nic nie mówił, patrzył tylko czasem w moją stronę i próbował złapać mój wzrok, ale ja bardzo szybko go odwracałam. Mieliśmy podobne wyrazy twarzy, puste i bezdenne, cicho i bezdomnie łkające, proszące o jakiekolwiek odpowiedzi. Bo choć susi, wyglądaliśmy wciąż na zmartwionych, jakbyśmy nie wiedzieli, co zrobić, dokąd dalej iść. A to przecież było jasne; trzeba opuścić bramy tego cholernie smutnego miejsca i wrócić do domu, żeby pogrążyć się w jeszcze głębszym smutku, żeby jeszcze niżej upaść.

Jeśli chodzi o ostatni cytat, to fragment wiersza, którego nigdzie nie publikowałam i którego znalazłam dopiero dzisiaj.
Przeczytałam to i tak popatrzyłam na tę różową karteczkę.
Co to jest, do cholery, BeeCesar?! Oczywiście tak nabazgrałam, że dopiero po wklepaniu do Internetu zorientowałam się, że chodziło o BeeGees... 


Tak wygląda zbiór moich wierszy, które w jakiś sposób są ufizycznione (wydrukowane bądź przepisane). No i rękopisy oczywiście.
Zapamiętajcie ten zeszyt - w przyszłości będzie wart miliony, jak już zostanę znaną poetką.
Ha-ha.



Zostawiam was z tym zdjęciem przedstawiającym rękopis jakiegoś mojego słabego wiersza.

DZIŚ NIE ŚCIGAJĄ WOLNEJ MIŁOŚCI
WSZYSTKO WOLNO



Napisałam to, żebyście wiedzieli, że pisanie to nie zawsze tylko 10 minut.
Że to coś więcej.
Że to myśli kłębione dniami, miesiącami, wylane na papier z niezwykłymi emocjami.
Że to nie tylko puste literki i puste słowa,
Że to czyjeś życie.

Moje.
Wasze.
Twoje.

Bo nie piszę tylko o sobie - pamiętaj.
Może też gdzieś jesteś w moich strofach.

... albo między nimi ;)



Buziaki.
Wesołych Świąt :)

wtorek, 31 marca 2015

#Niespodziewane: Jeden z niewielu


Jeden z niewielu


                Siedzieli w uczelnianym bufecie i wymieniali się cichymi spojrzeniami. Słuchał jak opowiada mu z przejęciem moment ucieczki z Mariupola, jak szczegółowo opisuje każdą najmniejszą cząstkę drogi do Lwowa, jak ze śmiechem wspomina ogniska w małej miejscowości pod Lwowem, gdzie upijała się z przyjaciółmi z radości, że udało się stamtąd uciec i z żalu, że tylu bliskich jej osób zdecydowało się tam zostać. Po tym, jak dostała się do Lwowa, razem z matką zaczepiły się w jakiejś knajpie, zarobiły trochę pieniędzy i łącząc je ze swoimi oszczędnościami obliczyły, że może wystarczyłoby, żeby przeżyć dwa miesiące w Polsce i jakoś zacząć układać sobie życie na nowo. Przyrodnia siostra jej matki była w połowie Polką, mieszkała w Warszawie, więc pomogła im załatwić formalności i wszystko odbyło się niezwykle legalnie. Zamieszkały razem z nią na Pradze. Lena znalazła pracę w jakimś barze, jej matka zatrudniła się w firmie sprzątającej. Lena dostała się na studia, na kierunku mało znaczącym – bo niewiele mającym wspólnego z tym, co Lena kochała robić.
                Kiedy tak jej słuchał, zdał sobie sprawę z tego, że każdy człowiek ma jakąś historię. Zastanawiał się jak to jest zostawić swój kraj i bać się do niego wrócić, czy da się znaleźć swoje miejsce na siłę i czy Lena czuje się winna ucieczki. Bał się zapytać o to wszystko. Uświadomił sobie jednak, że przy ogromie przeżyć Leny, jego marne, nudne życie przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Kilka dziewczyn, które złamały mu serce; kilka dziewczyn, którym on złamał serce. Kilka imprez, których nie pamięta – jeszcze więcej takich, które pamięta, a o których wolałby zapomnieć. 
                Lena już dawno przestała mówić, a on patrzył wciąż na pieprzyk na jej policzku i odpowiadał w głowie na pytania, które sam sobie po cichu zadawał. Dziewczyna posmutniała na chwilę czując, że może za bardzo się obnażyła i przestała być już dla niego interesująca.
 - Czy to prawda – pyta wwiercając mu się w zielone oczy – Że im mniej się wie, tym więcej chce się wiedzieć?
                Wyrwany ze swoich myśli rozejrzał się po bufecie i szybko przetworzył pytanie Leny.
 - Tak… Nie wiem, w sumie, tak, nie, nie wiem, Lena…
                Chciał na nią patrzeć cały czas, ale było mu głupio, strasznie głupio, że wpada na nią wszędzie, że wygląda, jakby ją prześladował i łaził za nią. Obydwoje sprawdzali swoje plany zajęć w Internecie, czaili się pod salami, żeby tylko „przypadkowo” spotkać się na choćby chwilę i porozmawiać o ognisku pod Lwowem lub o nudnym wykładzie. Choć tego dnia w bufecie Lena powiedziała sporą część swojej ogólnej historii, tak naprawdę mówiła bardzo mało i trudno było coś z niej wyciągnąć. On za to zabawiał ją ciągle chcąc, żeby czuła się tu dobrze, żeby pokochała Polskę na tyle, żeby w niej zostać, żeby zapomniała o tym, co widziała, o tych wszystkich negatywnych uczuciach, których doświadczyła. Wiedział, że to niemożliwe, ale tak bardzo tego pragnął, że sam zaczął wierzyć, że może mu się to udać.
                W tej całej ich relacji, krótkiej znajomości, zdarzały się rzeczy niezrozumiałe i urocze.
                Lena zawsze była nieobecna, jakby jej dusza nie mieszkała w jej ciele. Myślał, że to może przemęczenie, że praca i nauka to nie zawsze dobre połączenie. Ale potem uświadamiał sobie, że po tym, co przeszła ta dziewczyna, właściwie praca i nauka to przyjemność, nawet jeśli są ze sobą połączone. Uśmiechał się na każdą myśl o jej brązowych, grubych włosach, o jej akcencie, który tak go bawił. Najmniejsze wspomnienie jej wyrazu twarzy, kiedy myśli o tym, jakie słowo teraz wypowiedzieć, bo tak bardzo mieszają jej się języki, to wszystko powodowało w jego umyśle pogoń niesamowicie złożonych historii przeplatających się ze sobą. W każdej z nich dotykał dłoni Leny, poznawał smak jej malinowych ust, przeczesywał palcami grube pasma jej włosów.

                Mieszkał razem z siostrą na Ochocie, rodzice wynajmowali im mieszkanie. Pochodzili z Iławy, z dobrej rodziny. Siostra skończyła finanse na UW i od razu znalazła pracę, jednak nie umiała uzbierać na własne mieszkanie pomimo bardzo dobrych zarobków.
                Tego dnia po rozmowie w bufecie z Leną, wrócił do mieszkania i nie mógł się na niczym skupić. Ciągle śledził jej sylwetkę w myślach, przygryzał wargi na wspomnienie jej uśmiechu i chciał mówić o niej bez przerwy, ale nie miał komu.
                Wieczorem do mieszkania wpadła pijana siostra ze swoją równie pijaną koleżanką. Zaczęły tańczyć w pokoju obok, dokuczać mu i opowiadać sobie najgłupsze historie świata. Przedmiotem rozmów dziewczyn były nieustannie pieniądze; największymi problemami było czy kupić sobie nowego iPoda czy iPada, czy torebkę Michael’a Kors’a czy buty Vuitton’a. Nie mógł zrozumieć, jak świat może się tak spłaszczyć, skoro żyją na tej samej planecie. Choć docierały do niego znaki, że pieniądz rośnie w siłę i zaczyna wypierać jakiekolwiek relacje międzyludzkie, nie chciał tego do siebie dopuścić. Siostra zawsze śmiała się z niego, że jest nieudacznikiem i niczego nie osiągnie, że nie ma pieniędzy i brzydko się ubiera, że kupuje jedzenie w Biedronce. Zawsze zastanawiał się, jaka różnica jest w tym, gdzie kupuje jedzenie i jak się ubiera, bo patrząc na ich dwójkę z boku, mając do wyboru ją i siebie – zawsze zaprzyjaźniłby się z samym sobą. Bo choć zakładał czasem sweter do bojówek, a bułki smarował masłem z Biedronki – był przy tym wszystkim po prostu naturalny. Lena nawet lubiła te jego dziwne spodnie i jeszcze dziwniejsze nawyki żywieniowe.
                Leżał wieczorami patrząc w sufit. Co pięć sekund sprawdzał wyświetlacz telefonu, czy napisała. Bał się pisać, narzucać, ile można, może chociaż raz ona by się odezwała i zapytała jak wojna z siostrą, a on by napisał, że tak samo beznadziejnie, jak w Mariupolu – z  tym, że bez ofiar… Kiedy jednak przemyślał te słowa, uświadomił sobie, że w sumie jest ofiarą tego świata i to w bardzo smutnym tego słowa znaczeniu. Że może nikt go nie krzywdzi fizycznie, że może żyje w kraju, gdzie jest pokój – ale co z tego? Prześladują go myśli, wiadomości zdarzeń ze świata, w umyśle przewijają mu się statystyki uchodźców i ofiar wojennych, dręczy go świadomość, że rekiny mogą wyginąć, że drzew jest coraz mniej and nobody cares about it. Wszyscy wyrzucają śmieci na ulicę, a on podejmuje je i za każdym razem wrzuca do najbliższego kosza. Wzdycha i ja pisząc to też wzdycham, bo przestaliśmy dbać o nasze życia i o nasze miejsca. Coś nam odebrało współczucie i empatię, dlatego siadał czasem na parapecie i płakał, chłop dwadzieścia dwa lata siedzi i płacze na parapecie, bo w Syrii jest wojna, w Tunisie zamach, w Alpach pilot popełnia samobójstwo i zabija 150 osób, bo Rosja pastwi się nad Czeczenią, bo coś dziwnego dzieje się na Ukrainie, bo Putinowi źle z oczu patrzy, ale nikt mu nigdy nie będzie miał śmiałości zaproponować badań psychiatrycznych. Zawsze uważał, że choroby psychiczne widać po oczach i jakby się nad tym zastanowić, to może miał trochę racji, że jakiś chory obłęd można ujrzeć w źrenicach albo w tęczówce. To przecież nie moja wina, myśli na tym parapecie wycierając łzy, to przecież nie moja wina, więc czemu siedzę i płaczę. Obchodziło go to wszystko w bardzo znaczącym stopniu, jednak budziła się w nim nieprzejednana bezsilność, że sam, jeden – nic nie może; że sam, jeden – niczego nie zmieni.
 - Daniła! – krzyczała za nim Lena. – Daniła! Dani, no!
Odwrócił się i uśmiechnął na jej widok. Zaśmiała się.
 - Co się stało? – pyta ją zaciekawiony.
 - Nic, nic się nie stało, po prostu… Chciałam powiedzieć Daniła, Dani, no… - zaczęła jąkać się i zakończyła swoją wypowiedź ciepłym śmiechem.
                Mówiła na niego Daniła z przyzwyczajenia. Jej ojciec miał tak na imię i matka też w domu zawsze krzyczała: Daniła, Dani, no!
Wymienili kilka spojrzeń, jeszcze mniej słów i pożegnali się ciepłym uściskiem, potem udali się na zajęcia, każde w swoją stronę.
                Kiedy wychodził z uczelni i szedł w stronę przystanku, zobaczył Lenę. Szła z jakimś chłopakiem, śmiała się cały czas, wymachiwała rękami, gadała jak najęta.
Posmutniał.
Do mnie tyle nie mówi, pomyślał.
Przy mnie nie macha tak rękami.
Nie śmieje się tak przy mnie…
Może nie jestem dla niej wystarczająco dobry.
Może powinienem zacząć słuchać dla niej Metallici.
                Wrócił do domu i nie był w stanie niczego zrobić. Tak przez kolejnych kilka dni, dopóki się nie odezwała, dopóki nie zaprosiła na kawę, dopóki nie pocałowała go na do-widzenia.
                Wtedy przestał cokolwiek rozumieć. Lena jednak nie potrzebowała kogoś, z kim może nieustannie rozmawiać o wszystkim, co ją dręczy albo o tym, jak minął jej dzień. Dotarło do niego, że ona potrzebuje kogoś, przy kim może pomilczeć, przy kim może poczuć się bezpiecznie i spokojnie. Że nie chce mówić, tylko iść i delektować się ciszą, a niekiedy szumem miejskich aut. Że to miód dla jej uszu, że nie słyszy tu krzyków, płaczu, huków, że nie słyszy tu własnego przyśpieszonego ze strachu oddechu.
 - Potrzebuję tylko twoich oczu, w których mogę znaleźć ukojenie. Twojego spojrzenia, w którym mogę poczuć się, jak w domu. Twojego uśmiechu, który sprawia, że czuje się, jakbym znalazła swoje miejsce. Rozumiesz, Daniła?
Kiwnął głową na tak ze trzy razy pod rząd.
                Ile by dał, żeby tak powiedziała. Ile by dał, żeby spojrzała na niego takim wzrokiem, który mówi wszystko.
To takie smutne, pomyślał.
Że moja siostra marzy o Guccim, a ja o tym, żeby ktoś mnie pokochał.
                Usiadł na parapecie i zaśmiał się sam do siebie, choć łzy cisnęły mu się same do oczu, bo wyświetlacz od kilku dni nie zaświecił się jej imieniem, bo od kilku dób nie widział jej sylwetki ani nie słyszał jej głosu.
Może założę kurtkę z kapturem, wyjdę w ten deszczo-śnieg i pójdę do niej, zapukam do jej drzwi i wyprowadzimy jej psa.
A może założę piżamę i zostanę w domu. Może w końcu mógłbym się czegoś pouczyć. Może przestałbym w końcu myśleć o niej, bo nie jestem w stanie niczego zrobić.

                Daniel stanął przed lustrem i przetarł dłońmi swoją twarz. Usiadł na krawędzi łóżka i pociągnął nosem. Może to jest dobry dzień, żeby wyjść z domu i się zakochać, a może lepszy do tego, żeby umrzeć? Uświadomił sobie, że nie można założyć sobie czegokolwiek, że zbyt dużo nie zależy od nas, że jedyne, co może zrobić, to pogodzić się z tym, co dostaje i zmienić to, co jest plastyczne. Jednak za każdym razem, gdy widział Lenę na uczelni, dostawał palpitacji i ataku wewnętrznej padaczki, a jej zapach uzależniał jego neurony.
                Pewnej środy wracając metrem z uczelni, siedział naprzeciwko matki z dzieckiem. Chłopczyk jadł jakieś chrupki i przyglądał się bacznie Danielowi. Zaczął mówić do niego w stylu gu-ha-juju i rzucił w niego pluszową piłeczką. Daniel kucnął przed chłopczykiem, wręczył mu z powrotem piłeczkę i zapytał cicho patrząc w jego wielkie, niebieskie oczy:
 - A jaka jest… Twoja historia?



______________________________________________________


No, dość smutków, ale taka pogoda dziś...
Spodziewajcie się wkrótce recenzji EPki Mela, pisze się;)
Mam nadzieję, że macie lepszy dzień niż ja!
Jeśli tak to:



Buziaki