wtorek, 1 grudnia 2015

Zapach La Varsovie

Hej!
Dawno tu nie zaglądałam.

16 grudnia 2014 zapostowałam tu Opowieść o niepoliczalnych twarzach (<klik).
Dzisiaj, prawie rok później, postanowiłam zdradzić wam, jak zmienił się bohater tamtej opowieści.








Zapach La Varsovie (Opowieści część druga)



                Lekko wieje mi od ściany, ale to nic takiego. Co jakiś czas słyszę, jak po torach poruszają się podmiejskie pociągi. Gdzieś w okolicach 18:30 jedzie S3, zaraz po niej nadjeżdża KM i tak w kółko. Potem Pendolino i jakieś Intercity, gdzieś na drugi koniec Polski.
                Czasem się zastanawiam, kto jedzie w tych pociągach, które słyszę. Czy może ktoś znajomy? Może ktoś ze studiów wraca właśnie do domu.
                Minął rok i wszystko strasznie bezczelnie się zmieniło. Nawet nie wiem dlaczego; co zahartowało mnie tak mocno i pozwoliło dać sobie odpocząć? Wróciłem do Warszawy pod koniec września. Zmieniłem lokum, ale nie myślałem, że polubię to miasto. Byłem przekonany, że nic się nie zmieni, że każdego dnia będę karmił się nienawiścią do tego miejsca i do tych ludzi, a teraz już sam się pogubiłem. Przestałem rozmyślać nad tym, jak okropnie samotnie się tu czuję, jak bardzo zżera mnie sama idea takiego wielkiego miasta, jak bardzo przerasta mnie ten tłum, w który codziennie przenikam i który codziennie ze mnie coś zdziera. Nie umiałem tego wytłumaczyć, dlaczego tak nagle zupełnie przestało mi to przeszkadzać i nawet to polubiłem. Czasem myślę sobie właśnie, że jestem samotny, że zupełnie nic nie znaczę. Chce mi się płakać i w myślach marzę, żeby ktoś mnie przytulił. Potem wchodzę do pociągu metra o godzinie 7:40 i mam dosyć przytulania na najbliższe dziesięć lat.
                Wtedy nie zadzwoniłem do Marty, ale ona zadzwoniła do mnie kilka razy i strasznie tego żałowałem. Koniec końców złamała mi serce, a ja się załamałem. Po długim, wakacyjnym procesie leczenia, potraktowałem powrót do Warszawy jako re-terapię i sprawdzenie własnych sił.  Martę widywałem dosyć często i pogardliwie mieszałem ją z błotem moim pełnym nienawiści spojrzeniem. Choć trudno nazwać to uczucie, którym ją darzę, nienawiścią. Raczej to ogólna niechęć za wbicie noża w plecy, za pokrojenie serca na kawałki, za dekoloryzację tęczówki na czarno-biały kolor, za usunięcie błysku z oka; za to, kurwa, wszystko; za to, że mnie tak okrutnie zmatowiła.
                Co jakiś czas w moich dniach przewijała się ubrana w śmieszną czapkę dziewczyna. Czasem widywałem ją w metrze, czasami gdzieś na Pradze. Kiedyś spotkałem ją w Parku Skaryszewskim, jak zbierała ze swoją koleżanką liście. Uciekała przed wiewiórką, krzyczała namiętnie „Lena, odejdź od niej! Odejdź od tej wiewiórki, wiewiórki przenoszą wściekliznę!”. Jej koleżanka śmiała się głośno, a ja uśmiechałem się do siebie pod nosem widząc, jak w oczach wszystkich dzieci wokół narasta panika. Bo jak takie ładne, małe zwierzątko może komuś zrobić krzywdę?
Lubiłem patrzeć na te dziewczynę. Miała w sobie coś przyciągającego. Czasem łapałem jej spojrzenie w metrze, ale szybko się peszyła, tak jak ja zresztą. Niekiedy liczyłem, ile jest w stanie wytrzymać patrząc mi w oczy, ale to nawet nie trwało dwóch sekund. Emanowało od niej ciepło, nieprzejednana radość; w jej ukradkiem podejrzanych oczach widziałem zrozumienie; czułem, że ona zupełnie tak jak ja zmieniła zdanie, że ona teraz też kocha to miasto.
                Tak jak wcześniej, mijałem ludzi: gdzieś w metrze, w tramwajach, w autobusach, ale już nie widziałem znajomych twarzy. Już nie tęskniłem tak mocno za tym, żeby spotkać kogoś znajomego na chodniku. Doceniłem to, że mogę bez namysłu tańczyć na ulicy; że mogę śpiewać w głos, kiedy jestem pijany; że nikt nie oceni mnie źle, kiedy założę dwie różne skarpetki. Zacząłem doceniać obojętność innych, zacząłem też budować swoją. Swoją twierdzę obojętności; to nic złego, myślałem. W głębi zawsze będzie cię to wszystko dotykać, tłamsić i obchodzić. Ale tylko w głębi. Nie musisz płakać całymi dniami, nie musisz pokazywać ludziom swojej frustracji, niezadowolenia, swojej nienawiści i w ogóle jakiegoś swojego niepojętego nieszczęścia; ale strasznie późno to zrozumiałem. Że zamęczałem ludzi sobą, swoją niepoprawną wizją tego świata, który nigdy nie będzie taki, jak tego chcę; nigdy po prostu taki nie będzie. Że ludzie może i żyją dla siebie wzajemnie, ale głównie chyba jednak żyją dla siebie samych; po to, żeby poznać zapach imbiru, smak grzanego wina, dotyk zimnej dłoni gdzieś w rozdwojonym świecie chorych wyobraźni. Zrozumiałem, że za dużo oczekiwałem od tego miejsca, że chciałem, żeby stało się moim domem, a ono wyraźnie się przed tym broniło. Nie chciało mnie przyjąć na swoje łono, nie chciało przyznać się do mnie tym mocniej, im mocniej nim gardziłem. Teraz przechadzam się ulicami Pragi i czuję ten zapach, którego nigdzie indziej na świecie wiem, że nie poczuję. Zapach zmęczonego asfaltu, zapach strudzonych ludzi, zapach świeżych bułek z piekarni na rogu, kebaba obok, spalin z jadących po dwupasmowej ulicy samochodów. Wszystko wymieszane ze sobą; tworzące perfumy z serii La Varsovie jakiegoś podziemnego aktorzyny.
                I jeszcze parę miesięcy temu, stałem w tym samym miejscu i gardziłem tymi ludźmi, którzy mówili, że polubię to miasto, którzy przekonywali, żebym dał Warszawie jeszcze jedną szansę. I coś uderzyło mnie nagle w potylicę, potknąłem się na chodniku i wszystko było w porządku. Świat nie stanął w miejscu, choć trochę zwariował, a ja już czuję się lepiej. Może nie ma już Marty, może rzadko jestem w domu, ale w końcu zaczynam żyć sam ze sobą i jakoś mi to nawet wychodzi. Zbieram kasztany jesienią, a teraz powoli zaczynam przeklinać zbliżającą się zimę, bo nowe lokum trochę niedogrzane.
                Zamykam oczy i czasem przenoszę się z powrotem do mojego ciasnego, zielonego pokoju, w którym rozpętałem wojnę z samym sobą. Widzę, jak woda drży mi w szklance przez autobus, który właśnie przejeżdża pod blokiem. Widzę, jak walczę z oknem, które po prostu się nie domyka, a ja nie chcę słyszeć szumu tych pierdolonych aut. Widzę, jak przeklinam, kiedy znowu  staję w korku, bo zamknięty Łazienkowski i płacz, i zgrzytanie zębów.
                I nagle stoję tutaj, w tym samym mieście, w podobnym miejscu, o podobnej porze. Woda czasem drży mi w szklance, ale tym razem przez pociągi. Już nie walczę z oknem, bo spokojnie się domyka, ale czasem uchylam je, żeby posłuchać szumu drzew i stukotu torów. Nie stoję już w korkach, bo Łazienkowski otwarty i nie ma co płakać.
                Prędzej czy później znajdziemy się w takim punkcie, kiedy wszystko nam będzie jedno, ale to nic złego. Potem zawsze przychodzi punkt zwrotny i znowu coś jest istotne. Ludzie się zmieniają, miejsca też. Im bardziej kochasz miejsce, w którym jesteś, tym ono bardziej oddaje ci tę miłość; może przejawiać się to różnie – czasem to zielone światło od razu po podejściu do przejścia dla pieszych, a czasem to bezpieczny powrót do domu nad ranem tramwajem pełnym bezdomnych ludzi – w którym usypiasz z bezsilności, ale budzisz się cały i nieokradziony.
Będą ci wmawiać, że tracisz przyjaciół, ale przyjaciół się nie traci i oni zawsze rozumieją okresy przejściowe. Może częściej tracisz czas, ale coś przecież trzeba stracić; może kiedyś stracę głowę – ale to jeszcze nie dziś. Choć im dłużej o tym myślę, tym bardziej chciałbym stracić te głowę właśnie teraz. Właśnie tutaj. W tym mieście. Wypełnić je nowymi wspomnieniami, zapomnieć o niefortunnych wydarzeniach zeszłego roku.
                Zakładam moje zamszowe buty i dzisiaj zupełnie nie przeszkadza mi, że wdeptuję w świeżą kałużę. Spadł pierwszy śnieg. I może nie jestem niepowtarzalną jednostką; może w życiu chodzi o to, żeby być powtarzalnym i codziennie robić mniej więcej to samo, ale żeby każdemu dniu umieć nadać inny sens i inne znaczenie. I chociaż w ostatecznym rozrachunku to zupełnie bez znaczenia, jaki był ten twój dzisiejszy dzień, kiedyś poczujesz ten sam zapach przyniesiony gdzieś przez wiatr i to nasunie ci jakieś wspomnienie. Stwórz je dobrze.
Mówię poważnie.
Nie dla mnie, dla siebie.

Twórz je dobrze.




Will you see me in the lights
standing really, really bright?

Someone said we're not good enough
Some people never understand

Will you give me one more chance?

2 komentarze:

  1. Hej. O co chodzi na Twoim blogu? ;) To jakaś forma pisania książki czy pamiętnik?

    OdpowiedzUsuń
  2. to moje wiersze/opowiadania ;)

    OdpowiedzUsuń