wtorek, 16 grudnia 2014

#Niespodziewane: Opowieść

Cześć!
Chciałabym wam dziś coś opowiedzieć!


Opowieść o niepoliczalnych twarzach


To był strasznie zwyczajny dzień. Wiesz, obudziłem się jak zwykle. Wyjrzałem za okno, było szaro i ponuro, późny listopad tulił nas swoimi deszczowymi fanaberiami do snu. Chciałem móc powiedzieć: "Dzisiaj będzie dobry dzień", ale nawet nie miałem na to czasu.
Znalazłem się w mieście, którego nie lubię i które coraz bardziej nie lubi też mnie. 
Wszystko odbywało się straszliwie przeciętnie. Rano szybko ubrałem się i zjadłem w biegu śniadanie.
Założyłem kurtkę, buty, złapałem czapkę i klucze, wybiegłem na autobus. Tuż przed klatką wpadłem w ogromną, świeżą kałużę i ubabrałem sobie całe zamszowe adidasy.
- Świetnie - pomyślałem.
Był na to wszystko zawsze jeden niezawodny sposób. Wyjąłem słuchawki z kieszeni i drepcząc przejściem dla pieszych podpiąłem je do telefonu i zatopiłem się w kojących mnie dźwiękach. Tak, pada deszcz, słucham na zmianę Bena Howarda, Damiena Rice i Josha Recorda. Nie, nie jestem babą - jest mi po prostu smutno.
Podjechał mój autobus, ale nie chciałem zgnieść prawie wystających z niego kobiet.
- Pojadę następnym - szepnąłem do jednej z nich i uśmiechnąłem się lekko. Myślałem, głupi, choć przez chwilę, że obdarzy mnie serdecznym uśmiechem przepołowionym wyrazem lekkiego wstydu z powodu jej położenia. Ale nie. Jej twarz krzyczała do mnie wyraźnie: Like I give a fuck.
I choć zdarzało mi się to prawie codziennie, niemalże w cykliczny sposób, którego wzór mógłbym przedstawić w postaci jakichś dziwnych pochodnocałkomacierzy - robiłem wciąż to samo nie tracąc nadziei, że za którymś razem jedna z tych pań podziękuje mi chociaż błyskiem w oku. Nie, diabelskie miasto, nie wyssiesz ze mnie tego, co najlepsze.
Przez moment poczułem się nieswojo, jakby te mokre adidasy nie były moje, jakby ta idealnie dopasowana do mnie kurtka należała do czyjegoś sąsiada. Szybko otrząsnąłem się z dziwnych myśli. Podjechał kolejny autobus, do którego zmieściłem się nikogo przy tym nie bezczeszcząc.
Czekała mnie jeszcze przeprawa przez metro - przeprawa zawsze pełna życzliwości i nadmiaru szczęścia.
Wysiadłem na przystanku Metro X i popełznąłem z tłumem po schodach w dół. Szliśmy w jednostajnym tempie - ale każde z nas w swoim. Wpadaliśmy na siebie co 1,5 sekundy, deptaliśmy sobie po piętach i po wszystkim, co nam upadało i czego nie zdążyliśmy podnieść.
Wtedy zawsze podnoszę jedyne, co mi zostało - głowę - i patrzę na ten bezludny, bezbarwny tłum, który sam nie wie, czego chce. Jedna, ogromna, nijaka, niejednorodna masa składająca się z tysiąca indywidualności, z tysiąca twarzy. Ale nie miałem na to czasu.
Wbiegłem do pociągu w moim kierunku i usłyszałem, jak ktoś śmieje się z chłopaka, któremu drzwi przytrzasnęły rękawiczkę. Nie pokazywał żadnych emocji, szepnął tylko do siebie, co udało usłyszeć mi się w ciszy między piosenkami: Trzeci raz...
Potem spędziłem pasjonujące godziny na wykładach o różnorodnej, ciekawej tematyce. Odbębniłem.
Pouśmiechałem się do ludzi, za którymi nie przepadam, przedrzeźniałem ich w myślach i kiedy tylko skończyły się zajęcia - udałem się do szatni po kurtkę i jak najszybciej opuściłem Uczelnię.
I wtedy zaczęło dziać się coś, czego nie przewidywałem.
Zdałem sobie sprawę z tego, że mam czas. Że donikąd się w tej chwili nie śpieszę. Na przystanek podjechał autobus ***, z którego wyszedł mały tłum ludzi. Wszyscy szli tam, dokąd szedłem ja - do Metra X. Schodziłem po schodach powoli, trącany łokciami osobników pośpiesznych. Kompletnie nie mogłem znaleźć sobie miejsca na tych schodach, każda ścieżka, jaką obrałem, okazywała się być kolizyjna. 
Spojrzałem na dziewczynę idącą przede mną. Miała takie ładne, chude nogi. Była w jasnych, obcisłych dżinsach i butach do połowy łydki. 
- Ala? - przeszło mi przez myśl. Ala ma przecież identyczne nogi, identyczne spodnie, iden... A nie... Ala kurtkę ma inną.
Posmutniałem na chwilę, ale szybko otrząsnąłem się i udałem się w dalszą podróż. Chciałem przejść już przez bramkę, ale wtedy zobaczyłem Lilkę. Uśmiechnąłem się do niej, a ona spojrzała na mnie dziwnie i przeszła obok obojętnie.
Och, głupi, to nie Lilka. Przecież wiesz, jak wygląda Lilka. Jej włosy nie mają tak mysiego koloru, jest przecież prześliczną blondynką z bujnymi lokami. Ma takie śmieszne, różowe policzki i trochę piegów na nosie...
Roztrzęsiony przeszedłem na peron i stanąłem po swojej słusznej stronie udając się w kierunku Y.
Wtedy przeszedł koło mnie Radek. Ucieszyłem się, tylko na sekundę - zorientowałem się, że każda znajoma twarz w tym mieście to tylko Iluzja.
Potem spotkałem jeszcze Maćka i Aśkę, jeszcze panią Basię, nauczycielkę z podstawówki, a nawet Sylwię, z którą chodzę na jakieś zajęcia i której bardzo nie lubię.
Wkrótce uświadomiłem sobie, że w każdej z mijanych mnie twarzy usilnie próbowałem kogoś zobaczyć. Najpierw ludzi, których szanowałem i za którymi tęskniłem. Których może nie widziałem od miesiąca czy dwóch, bez których ciężko mi się żyje i bez których moja osoba staje się okrutnie szara.
Później chciałem widzieć tych ludzi stąd, którzy dali mi jakąś pozytywną energię, żeby w ogóle współistnieć z tym tłumem, żeby w ogóle współistnieć ze sobą.
Zatęskniłem za Martą, którą czasem widuję u nas w kafejce i z którą zawsze miło mi się rozmawia. Chciałem zobaczyć jej uśmiech właśnie teraz, tak bardzo tego potrzebowałem. Ciepła, które zawsze emanuje z jej oczu, śmiechu, który zawsze wywierca mi przyjemne uczucie w brzuchu. Zapragnąłem ujrzeć ją na sekundę, żeby chociaż przebłysnęła mi przez jakiś jej ułamek, właśnie tu, w tym miejscu, w tym tłumie zacząłem panicznie rozglądać się i szukać Marty. Nie było jej w szybie żadnego autobusu, w oknie żadnego z bloków wyrastających wokół mnie, nie było jej na przystankach, na siedzeniach obok ani po drugiej stronie ulicy.
W głowie widziałem jej grube, brązowe włosy, które tak ładnie się układają i zawsze opadają jej na ramiona. Widziałem, jak bawi się kolczykami, jak przerzuca bransoletkę z jednej ręki na drugą, jak śmiesznie marszczy nos, kiedy się uśmiecha. Widziałem też jak z nerwów obgryza paznokcie i udaje, że lubi Sylwię, której ja też tak bardzo nie znoszę.
Zastanowiłem się przez chwilę - skąd ja to wszystko właściwie wiem, znam ją parę tygodni, może miesięcy - lecz wciąż niewystarczająco. Nie na tyle, żeby wiedzieć, że zaciska mocno pięści, kiedy Sylwia zaczyna mówić o swoich sukcesach. Nie na tyle, żeby wiedzieć, że kiedy ma zły humor spina włosy w kucyka i nie zakłada kolczyków.
Ocknąłem się w autobusie *** i rozejrzałem się wokół. Marty nigdzie nie było.
Stał obok mnie mężczyzna o twarzy podobnej do mojej i mi się przyglądał. Złapał moje spojrzenie i patrzył mi przenikliwie w oczy.
- A ty - pomyślałem. - Kogo we mnie widzisz?
Zobaczyłem cichy uśmiech na jego twarzy, szybko odwrócił wzrok i uśmiechał się do siebie jeszcze chwilę.

Wysiadłem z autobusu i powoli szedłem w stronę swojego bloku. Czerwone światło na przejściu dla pieszych. Oparłem się o mokry słupek ciągle czując maleńkie kropelki uderzające mnie w odkryte części ciała. Wygrzebałem z plecaka papierosy, przeszedłem pod daszek i zapaliłem.
Upajając się rakotwórczym dymem uświadomiłem sobie, jak bardzo źle czuję się w tym mieście, mimo, że mieszkam już tu trochę. Jak ciągle brakuje mi mojej prowincji, znajomych twarzy i serdecznych uśmiechów na rogu każdej ulicy. Jak bardzo brakuje mi tego, że mogę spotkać kogoś na chodniku.
Przepełniło mnie uczucie niezmierzonej tęsknoty za domem. Bo tu nie jest mój dom.
Spojrzałem na ludzi mijających mnie obojętnie - zaśmiałem się do siebie. Sąsiadka na mój widok powiedziałaby: Filipku - ty z papierosem?! A na następny dzień moja mama by już wiedziała - i to wcale nie od sąsiadki.
Ale oni just passed me by, bez żadnego słowa, uśmiechu, spojrzenia. W ich ubraniach widziałem znajomych z liceum, w ich psach widziałem psy moich ciotek, w ich głosach słyszałem głosy moich przyjaciół. Poczułem się bezdennie głuchy, beznadziejnie głupi, okrutnie zagubiony. Z każdym wdechem nikotyna pobudzała moje gruczoły łzowe, które jednak toczyły walkę z moją męskością.
Czy to niemęskie? Tęsknić za domem, za znajomymi, przyjaciółmi. Czuć zagubienie. Chcieć zobaczyć Martę.

Papieros się kończył, a gruczoły łzowe wygrały walkę z czymkolwiek w moim organizmie.
To było w chwili, kiedy uświadomiłem sobie, jak bardzo jest mi smutno. Najzwyczajniej w świecie smutno.
Że nie ma kto mnie przytulić, że Marta pewnie teraz świetnie bawi się ze swoimi znajomymi, którzy są też stąd, tak jak ona. Że jestem daleko od miejsca, które uważam za swoje. Że ciągle kogoś udaję, że komuś podoba się mój uśmiech - ale on wcale nie jest mój. I kurwa, uwierz mi, ile ja bym oddał za to, żeby chociaż w tym momencie spotkać nawet Sylwię...
Ale to nie jest najgorsze w całej tej historii zwyczajnego, listopadowego dnia.
Najgorszy jest moment, kiedy zdajesz sobie sprawę, że też miałeś taki dzień, niezależnie od tego czy jesteś z tego miasta, czy nie. Niezależnie od tego, czy twoja Marta siedzi w kafejce, czy ma na imię Tomek i widujesz ją na wuefie. Może to nawet dziś, kiedy czytasz tę historię, dociera do ciebie, że widziałeś w tramwaju Maćka i że to wcale nie był Maciek. Potem zaczynasz zastanawiać się: ciekawe co u Maćka - i dzwonisz do niego.
Dlatego wtedy zacząłem straszliwie płakać, bo przestałem czuć się tak samotny - zrozumiałem, że nie jestem jakąś niepowtarzalną jednostką, że to dotyczy prawie każdego, że prawie każdego to uczucie dotknęło chociaż raz.
Łzy ciekły mi jedna za drugą zupełnie obcierając mnie z męskości. Zadzwoniłeś do Maćka?
Zadzwoń.
Ja nie zadzwoniłem do Marty.




And in the darkness a shallow voice
And it hears all.
I bite my tongue, there's a fever,
I will not let it show.

I don't need nobody, no, I, I don't need nobody
Oh, I don't need nobody to be alone,
To be alone, to be alone. 

Tym zakończę swoją opowieść ;)
Enjoy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz