środa, 16 listopada 2011

listy do edwarda

Warszawa,
10.11.2011

Drogi Edwardzie

Właśnie kończy się dzień najgorszy z tych wszystkich dni od pięciu tysięcy lat, pomijając ukrzyżowanie Chrystusa, wszystkie krucjaty i wojny światowe. Dzień, który mnie przerósł, w którym każde pięć minut trwało minut dwadzieścia.

Od początku planowałam ten dzień jako długi. W szkole średnia ilość lekcji, potem zajęcia dodatkowe i jeszcze spotkania z dobrego serca - do domu miałam wrócić około dwudziestej pierwszej. Po lekcjach poszłam z Anką do biblioteki i odrabiałyśmy razem lekcje. Lubię Ankę, bo mnie rozumie. Złapałyśmy się nawet na tym, że wybierając zdania o sobie, wybierałyśmy te same. Potem poszłyśmy na salę gimnastyczną popatrzeć, jak męczą się nasi chłopcy. Było śmiesznie, obgadywałyśmy ich nawet trochę. Dopóki nie zadzwonił telefon. Ciocia. Już wtedy byłam zdziwiona, bo prawie nigdy do mnie nie dzwoni. "My zaraz po ciebie będziemy, wyjdź przed szkołę". Zaczęłam się śmiać i tłumaczyć, że nie trzeba, bo przecież mam angielski, bo to, bo tamto... "dam ci mamę" i wtedy wiedziałam, że coś jest nie tak. Mama powiedziała jedynie, że musimy zmienić nasze plany, bo On nie żyje. Pamiętam, że na chwilę przestałam wszystko słyszeć. Dosłownie. Nie słyszałam krzyków chłopaków ani dalszych słów mamy. Poczułam, jakby ktoś nagle przycisnął "matrix" i czas na chwilę zagiął się i po prostu zatrzymał. Wszystko trwało tak wolno. Mój przeraźliwy krzyk i płacz, który odbijał się okrutnie od ścian, że nawet słyszałam echo. I zastanawiałam się jedynie czy ginie gdzieś w przestrzeni, czy dobiega gdzieś dalej, bo jednak na dole mnie słychać nie było. Ale nie umiałam się opanować. Łzy leciały same, a krzyk pozwalał przetrwać tak ogromny ból. Pakowałam w pośpiechu zeszyty chodząc to w lewo, to w prawo, bo nie do końca wiedziałam, co zrobić. Przytuliłam tylko Ankę i z płaczem próbowałam zbiec na dół. Pani sprzątaczka z przejęciem próbowała ode mnie wydobyć, co się stało. Przetrzymała mnie i dorwała mnie pani psycholog. W sumie jestem jej za to wdzięczna, bo gdyby nie ona, pakowanie butów do szafki zajęło by mi dziesięć minut. Zaszłam jeszcze na salę, żeby choć na chwilę przytulić się do niego, poczuć jego ramiona i siłę, znaleźć niewielkie ukojenie, choćby na sekundę. Poczuć ten zapach, poczuć tę skórę i zobaczyć w oczach okrutne przejęcie - i jednocześnie zdać sobie sprawę, że mówiąc mi, że jestem najważniejsza, nigdy mnie nie okłamał.

Była 15:20. Od tamtej pory dzień dłużył się niemiłosiernie. Nie wiem, Edwardzie, co kieruje nami w takich chwilach. To nie rozsądek, ale też nie przypadek. Co sprawia, że trafiamy właśnie na takich ludzi na swojej drodze, którzy służą pomocą? Tylko to wtedy miało jakieś znaczenie. Reszta jakby poszarzała, jakby wyblakła, jakby nagle się wyciszyła. Wsiadłam do samochodu i dotknęła mnie przeraźliwa cisza. 5 osób, i wszyscy milczeliśmy. Nie było sposobu, by wyrazić to wszystko, co w nas siedziało. Potem trafiliśmy do ciotki. Mama z wujkiem pojechali załatwiać formalności. Brat ugotował rosół. Uwierzysz, Edwardzie? Ten sam brat... I wtedy zaczęła się katorga. Ciocia krzątała się nerwowo po domu, układając rzeczy to tu, to tam, mając nadzieję, że jej to pomoże zatrzymać kolejne łzy, które cisnęły jej się do oczu. Pierwszy papieros. Rozglądałam się po kuchni i od czasu do czasu zagaiłam a to o dzwonki, bo ma ich przecież całą kolekcję, a to o jakieś dziwne kwiatki przy stole. Uwagę moją przykuł najbardziej śliczny storczyk i chciałam cały wieczór zapytać tyko "ciociu, czy lubisz storczyki?" ale nie wiedziałam, jak odbierze moje pytanie. Zabrakło mi odwagi, więc przy trzecim papierosie rzuciłam tylko "ładny storczyk. od kogo? ja mamie na urodziny też kupiłam storczyka. jechałam z nim na rowerze i wyglądałam jak ostatni debil". Uśmiechnęła się na chwilę i poczułam ulgę. Ale tylko na chwilę. Potem zniknęła gdzieś w dymie papierosa, może w końcu popłakać, może udać, że nie istnieje - nie wiem. Wtedy poszłam do pokoju, gdzie brat skulony pod kocem oglądał telewizję. Faktycznie tego dnia było przeraźliwie zimno, a ogrzewanie coś im szwankowało. Sam wiesz, Edwardzie, że rzadko rozmawiałam z bratem. A nasze rozmowy zwykle nie przebiegały dosyć miło. Jednak tego dnia widocznie poczuł ogromne przygnębienie. Na tyle ogromne, że pchnęło go ono do ciepłych gestów, które nigdy z nim zbyt wiele wspólnego nie miały. "Chcesz koc?" - zapytał mnie. Było mi zimno, ale odmówiłam - nie chciałam nadużywać i wykorzystywać jego nagłej przemiany - a może po prostu nie chciałam przyzwyczajać się, bo uznałam, że to chwilowe - albo podświadomie zabroniłam sobie przyzwyczajać się do czegokolwiek i kogokolwiek - bo nauczona dzisiejszym dniem, wiedziałam, że to tylko sprawia ból. 
Jednak to właśnie rozmowa z tym moim bratem, Edwardzie, pozwoliła mi choć na chwilę zapomnieć, dlaczego właściwie siedziałam wtedy tam u nich w domu, dlaczego nie byłam na dodatkowych zajęciach, gdzie być powinnam. Sam wiesz, że chodził do tego samego liceum. Zebrało mu się na wspomnienia - chyba zaczął rozmyślać o przemijaniu. Tak to jest, Edwardzie. Wystarczy jedno wydarzenie, i zmienia się wszystko. Zmienia się kolor nieba i kształt słońca. Barwy tęczy zamieniają się miejscami i nie tworzą spójnej całości. Pryzmat zamiast rozszczepiać światło, jedynie je odbija. Są takie dni, Edwardzie. 
10 listopada 2011 pani na polskim powiedziała rozważając różnice między czasem linearnym a kulistym: "W czasie kulistym wszystko się powtarza, teoretycznie. Minie rok, i znowu będzie 10 listopada, tylko będzie już zupełnie inny. Już nigdy nie będzie takiego samego 10 listopada. Bo z jednej strony wszystko się powtarza, a z drugiej wszystko przemija. Mówią, że na każdą osobę zmarłą przypada rodząca się..." I wieczorem usiadłam jedynie na krześle w pokoju, wpatrując się w jeden punkt i cholernie chciało mi się śmiać. Bo wszystko tego dnia od rana było dziwne. Wszystko jakby chciało mnie przygotować, Edwardzie, na tą całą śmierć. I pozostały jedynie wyrzuty sumienia. Bo nie byłam ani w szpitalu, ani w domu, kiedy zabierali Go do szpitala. A przecież wiedziałam, jaka jestem dla Niego ważna. I teraz nawet nie pamiętam, kiedy widziałam Go po raz ostatni. Pamiętam tylko te uśmiechy, które dawał mi każdego dnia i codzienne "ubierz się dobrze, żebyś nie przemarzła". Od tamtego dnia, kiedy Go zabrali, nikt tak do mnie nie powiedział. 
Pusto mi, Edwardzie. Na szczęście ten dzień się skończył. Jednak ta pustka już na zawsze pozostanie.





Warszawa,
12.11.2011
Drogi Edwardzie

Jednak 10 listopada nie był najtrudniejszym dniem. Każdy dzień okazał się być coraz bardziej złożony i przykry. 
11 listopada śpiewałam w kościele z moim chórem. Trzymałam się dzielnie całą mszę, dopóki nie zaczęłyśmy śpiewać pieśni na uwielbienie. /odpocznę dziś w ramionach Twych, dusza ma w Tobie będzie trwać. Kiedy fale mórz chcą porwać mnie, z Tobą wzniosę się - podniesiesz mnie/ Wtedy nie wytrzymałam. Zaczęłam płakać strasznie, Edwardzie. Wszyscy wokół mnie wiedzieli, co się stało i tylko zastanawiali się gdzieś w duchu czy ta śmierć już na zawsze zrobi ze mnie załamaną małolatę. Tylko te małe dziewczynki poczuły zdezorientowanie - bo jak to? Ty płaczesz? Zawsze śmiałaś się ze wszystkiego, a dziś płaczesz! Widzisz, Edwardzie. Wtedy czuję radość, bo jeśli moje codzienne uśmiechy i styl życia wpisały się w kogoś, to znaczy, że mam jakieś znaczenie. I to może dla więcej niż jednej osoby. Tak naprawdę nie wiem, ile dla kogo znaczę, ale ileś znaczę na pewno. 

12 listopad okazał się dniem najtrudniejszym. Tak, to był dzień pogrzebu, Edwardzie. Od rana nie wiedziałam, co mam robić. Wszystko było takie beznadziejne. Najpierw pojechaliśmy z najbliższą rodziną do kaplicy. To bardzo przykre, widzieć niektórych tak rzadko, a jeśli już ich widzieć - to płaczących... Tak trudno było mi wytrzymać - z zimna i przygnębienia. Tępo przygryzałam kurtkę, żeby nie rozpłakać się, żeby udawać jakiegoś twardziela. Usiadłam koło brata, ale kiedy zobaczyłam, że ten stary, niewrażliwy byk, płacze - to ja też zaczęłam płakać. I nic nie widziałam. Podłoga i sufit stanowiły dla mnie jedność, a czarna kurtka brata z moją białą czapką w ogóle nie kontrastowała. 
Potem już pojechaliśmy do kościoła. Nigdy nie przypuszczałam, że przyjdzie tak wiele ludzi. Było mi tak ciężko. Wdzięczna im byłam, sam wiesz, Edwardzie, za obecność. Choć większości nie znałam, nawet nie bardzo wiedziałam, kto jest rodziną, a kto nie. Ale wtedy to nie było dla mnie ważne. Widziałam tylko wzrok księdza, który zawsze widział mnie roześmianą albo zbulwersowaną i w pewnym momencie ujrzałam tylko przejęcie i zastanowienie, może nawet minę "aha, więc to tak wygląda, kiedy płacze. Bo jednak płacze". Nie płakałam dużo. Dopiero na sam koniec, kiedy rozbrzmiała ta nieszczęsna pieśń. Kiedy usłyszałam, jak wiele ludzi ją śpiewa - wymiękłam. I siedziałam tylko i płakałam, bo co innego miałam zrobić, Edwardzie? Był dla mnie jak Ojciec, przecież wiesz. To On był dla mnie autorytetem i wzorem mężczyzny. To On mnie przytulał, kiedy bałam się burzy. I tego dnia, kiedy słyszałam w tle /Anielski orszak niech twą duszę przyjmie, uniesie z ziemi ku wyżynom nieba/, zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę teraz mój strach nie odnajdzie ukojenia. Nie odnajdzie stabilnych ramion i kpiącego śmiechu "ale czego ty się boisz, przecież cię nie strzeli!". Właściwie mój strach już niczego nie odnajdzie. Bo jedyne, co go potrafiło stłumić, zniknęło. Teraz zostały tylko tabletki, ale dobrze, że na razie nie ma lata. Sam wiesz, Edwardzie, jak bardzo boję się burz.
Kiedy przeszliśmy na cmentarz w procesji, zrobiło mi się jeszcze bardziej smutno. Bo to ostatni raz, kiedy jest gdzieś blisko. Ostatnie chwile, kiedy mogę Go jeszcze czuć. 
Pamiętam te okrutne obrazy. Zasypywanie trumny i wsadzanie drewnianego krzyża z imieniem, nazwiskiem i tą nieszczęsną datą 10 listopada 2011 roku. Nie umiem o tym zapomnieć, Edwardzie. Wiem, że może jest jeszcze zbyt wcześnie, ale to wyryło w mojej psychice ogromną szramę. Taką, która już nigdy się nie zagoi. Której nic nie ukoi. Która na razie z dnia na dzień się pogłębia, którą potęguje przeokrutna tęsknota. Są takie dni, Edwardzie, że właściwie wszystko staje się dołujące. Wszystko zachowuje się tak, jakby tylko chciało zepchnąć cię na samo dno. Nigdy się nie daj, Edwardzie. Nigdy.



Warszawa, 
14.11.2011
Drogi Edwardzie

To był pierwszy dzień w szkole po tym wszystkim. Nie wiedziałam, jak się zachować. Czułam się tak okropnie zagubiona. W autobusie tłamsiłam myśli muzyką, żeby tylko zgasić je na chwilę, zatrzymać, bo nie dawały mi spokoju. Te okrutne obrazy przesuwały mi się przed oczami kolejny raz. Wychwytywałam z każdej rozmowy jedynie "śmierć", "umarł", "zginę". Byłam totalnie załamana i przygnębiona. Do tego tak fatalnie się czułam. Odpuściłam sobie zajęcia dodatkowe i wróciłam wcześniej do domu. Tego dnia jednak najbardziej potrzebowałam przytulenia. I dał mi to. Nie potrzebowałam rozmów, nie chciałam ich nawet. Każde słowo męczyło mnie i wymagało ode mnie cholernie ogromnego wysiłku. Gubiłam się w odpowiedziach na pytania, nawet szukanie iksów i igreków stało się najbardziej skomplikowaną rzeczą pod słońcem. Ale nie pytałam dlaczego, nie miałam pretensji do nikogo, za to co się stało. To niczyja wina, Edwardzie. Tylko to wiem z tego wszystkiego. 
Siedziałam w szkole siedem godzin. I potrzebowałam tylko jednego zapachu, tylko jednego dotyku i tylko jednego uśmiechu. Wiedziałam, że tylko to mnie może ocalić. Wtulenie się w jedynie stabilną dla mnie podporę - jego ramiona. Ja, sam wiesz, jestem zawsze rozchwiana. A on zawsze stały - trzyma mnie i dzięki niemu się nie rozpadam. Dziwią się nam chyba, że niby tacy różni jesteśmy, więc jak my się w ogóle dogadujemy. Ale to właśnie w jego, tyle większych od moich dłoniach, czuję się tak bezpiecznie. To przytulając się właśnie do niego, a nie do kogoś innego, czuję się taka ważna. To on nadał mi nowe znaczenie i to on sprawił, że nie rozleciałam się pod wpływem tego wszystkiego, że wciąż trwam i jestem, i tylko on, jego miłość i miłość moich przyjaciół trzyma mnie przy życiu - jest dla mnie takim respiratorem, kiedy tak ciężko mi oddychać. I to nawet nie dlatego, że mam zatkany nos. Ale dlatego, że wszystko mnie przygniotło. A oni jakby takimi niewidzialnymi łapkami trzymają to nade mną i sprawiają, że ciężar jest mniejszy. Że wszystko jest do wytrzymania. Tak właśnie, Edwardzie. Są tacy ludzie. I są takie dni, kiedy w końcu zaczynamy to rozumieć. Że jest ktoś, kto wstaje rano i myśli właśnie o Tobie. Że każdego dnia przed snem zastanawia się, czy ty też śpisz. Że kiedy jest Ci zimno pyta ciągle "chcesz bluzę?" i za każdą odpowiedzią "nie", przytula coraz mocniej. Że jest ktoś, kto przynajmniej raz w tygodniu powie Ci, jak bardzo jesteś dla niego ważny. Że jest ktoś, kto w najmniej spodziewanym momencie powie, że kocha. Kto opieprzy Cię, kiedy na to zasługujesz. I nigdy nie miej mu za złe, bo nawet jeśli na Ciebie krzyczy, to dlatego, że chce Ci pomóc. 
Dostrzegam nawet pewną analogię w mojej miłości i miłości Ligii do Winicjusza.

Wszystko ma jakieś znaczenie, Edwardzie. Wierzę, że ta śmierć nie odbiera mi mojego znaczenia. Że ta pustka nie stłamsi mnie tak bardzo. Że to wszystko ma czemuś służyć. Wierzę w to, bo tylko tak mogę nadać temu sens. Że ta śmierć nie pójdzie na marne. Że czegoś nauczy, może czegoś w końcu pozbawi, od czegoś uwolni. Jest mi trudno, Edwardzie. I każdego dnia coraz ciężej mi wstać. Ale wciąż pamiętam, że mam dla kogo. Nie uporam się z tym z dnia na dzień. Długo jeszcze będę wpatrywać się czasem nawet pięć minut w jeden punkt. Długo jeszcze będę bała się zasnąć. Długo jeszcze będę płakać. Długo jeszcze każdego wieczora będę myśleć patrząc w babcine okno i zapaloną lampkę "nawet ona boi się zasnąć" - nigdy nie paliła lampki. Wszystko stało się trudne i przerastające, ale, Edwardzie, powiedz mi, bo znasz mnie tyle czasu. Czy ja kiedyś nie dałam rady? Teraz w moim życiu jest ważny już tylko jeden mężczyzna. Czy uważasz, że powinien przejąć część Jego obowiązków? Ciekawe, ile ze mną wytrzyma. Tak bardzo chciałabym, żeby to trwało jak najdłużej. Tak bardzo chciałabym kochać już na zawsze.

PS. Ostatnio jechałam autobusem do szkoły i wpadł do niego motyl. Uśmiechnęłam się i chwilę potem mi gdzieś zniknął. Widzisz, Edwardzie? Wszystko znika. Ziemia zatacza od tysięcy lat błędne koło wokół Słońca, tak naprawdę nigdzie nie docierając - zna tę trasę, ale jednak dalej dzielnie ją przemierza. Tak więc jest zima, a potem zaraz wiosna. Są lata i jesienie, i liście spadają, a potem znowu odradzają się. 
Te tygodnie będą trudne, bo łatwo liczyć czas. I w czwartek stanę pod salą gimnastyczną i powiem "to było tydzień temu". A wciąż w to nie wierzę. Nie myślę o tym, nie doszło to jeszcze do mnie. Dla mnie wyjechał tylko na leczenie do szpitala. Tak, Edwardzie, jestem idiotką. Bo wciąż czekam, aż wróci.

Twoja Joanna



YessiGoesMessy.deviantart.com


Śmierć jest minimum. Minimum wszystkiego. Podczas tych godzin, gdy jesteś tak blisko drugiej osoby, z dwojga niemal stajecie się jednym... Minimum... Miłość jest śmiercią: śmiercią odrębności, śmiercią dystansu, śmiercią czasu. W trzymaniu się z dziewczyną za ręce najpiękniejsze jest to, że po chwili zapominasz, która ręka jest Twoja. Zapominasz, że są dwie, nie jedna.
- Johnatan Caroll

Nie wiedziałem Maleństwa już dosyć długi czas i jeśli go dzisiaj nie zobaczę, to ten czas będzie jeszcze dłuższy.
- Kubuś Puchatek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz