środa, 10 sierpnia 2011

zapomniane historie

Wczoraj był dzień nieparzysty, dlatego nie napisałam nic. Wkleiłam jedynie opowiadanie. Bardzo szybko je napisałam, kilka miesięcy temu.



Niedyskretności Amber

      Amber w odcinku czterotysięcznym sto dwudziestym ósmym pewnie znowu zdradzi Ricka. Nie wiem w ogóle, czy zdradziła go wcześniej, ale przyjmując główne założenie tegoż oto serialu, bez wątpienia ciekawego ogromnie, bez wątpienia przyciągającego przed ekrany milionową publiczność, pewnie zrobi to jeszcze nie raz. A dwa. A trzy. A może pięć sześć cztery. 
     Siedziałam właśnie, jak zwykle zresztą, sama w domu. Od czasu do czasu pobąkiwała mi lodówka, od czasu do czasu Rick mówił „nie”, sama Taylor jeszcze żyje, Ridge ma pięćdziesiąt dwie kochanki, a Amber... no właśnie. Amber stoi bezczynnie na ekranie i mi się przygląda. A ja siedzę bezczynnie na kanapie i przyglądam się właśnie jej. 
     Zastanawiało mnie tylko, co przyciąga jej wzrok właśnie na mnie, skoro ma miliony, podkreślam miliony, innych widzów do wyboru. Ja, zwykła blondynka, o jakichś niewiadomojakich oczach, pieszczotliwie zwanych „malinowymi”, chociaż z malinami miały najmniej wspólnego. Co jest właśnie we mnie, że to właśnie ja przykuwam jej wzrok? 
     - I co, Amber? – powiedziałam do niej, a ona tylko się uśmiechnęła. W tym momencie usłyszałam dzwonek do drzwi. 
      Zostawiłam Amber, jej dziwne problemy, których nie rozumiałam i nie potrafiłam, a może nawet nie chciałam zrozumieć. 



Mam dziś kiepski dzień. Nie wkurzajcie mnie dzisiaj, zlitujcie się nade mną. Nie dość, że mam nadszarpnięte nerwy, to jeszcze sobie pięknie paluszek w szufladzie przytrzasnęłam. Aż się popłakałam. Nie wiem czy z bólu, czy ze złości.

"Samotność na obcasach depcze mi po palcach. Szukam gwiazd na niebie, a tam - samoloty... Nawet romantyzmu brak."

Dzisiaj życzę Paulinie wszystkiego, co najlepsze! Wszyscy jej życzymy, prawda? W końcu ma dziś szesnaste urodziny. Tylko raz w życiu się je ma. Przykro mi, że pogoda wsio psuje.


Miałem dwadzieścia osiem lat i masę sztucznych przyjaciół. Ponoć byłem sławny.

To nie było moje marzenie. Chciałem tworzyć muzykę, ale nie za taką cenę. Grałem tanga, śpiewałem po swojemu, z jakimś durnym, mało-polskim akcentem. Nie byłem szczęśliwy.
Brakowało mi tego, co w życiu uważałem za najbardziej istotne.
      - Mr. Iks! Strzała! – podszedł do mnie Suchy.
      - Strzała... – odparłem cicho.
      - Browar?
      - Nie.
      - No wyrwałbyś w końcu jakąś dupę...
      - Suchy, zajmij się swoją dupą, a mi daj spokój. Nie mam ochoty na browary i     jednorazowy seks. Jestem już za stary.

      Suchy był moim klawiszowcem. Grał świetnie, ale też był nieszczęśliwy. Imprezował, dużo pił, dużo się kochał, ale potem niewiele pamiętał. To jakby żyć, tylko zapomnieć połowę swojego życia. 


Stworzyłam tyle postaci, że sama się w nich zgubiłam. Tyle niedokończonych historii... To znaczy, w mojej głowie są dokończone. Znam zakończenie każdej z nich. Szkoda, że brakuje mi odwagi, czasu i słów, żeby je wszystkie dokończyć.
Może kiedyś.


     Marcin codziennie robił to samo. Wstawał o szóstej rano, mył się, jadł śniadanie, zakładał czystą koszulę, czarne spodnie, sutannę i koloratkę. Był dosyć leniwy, więc niekiedy zdarzało mu się wstać pół godziny za późno – jednak nigdy nie spóźnił się na poranną mszę. Potem zwykle kładł się jeszcze spać – tak jak zawsze między kolejnymi spotkaniami czy zbiórkami. W parafii był krótko, a i księdzem był od niedawna. 
    Jego największą pasją była muzyka. Czasem po prostu leżał na swoim łóżku i słuchał jej godzinami. Koło siedemnastej trzydzieści słyszał pukanie do drzwi i głos zawsze tego samego ministranta mówiącego głośno „Proszę księdza, znów ksiądz to robi! Za pół godziny wieczorowa!”. 
    Był 13 wrzesień. Tego dnia czuł się wyjątkowo słabo. Miał już wymigiwać się od mszy, kiedy usłyszał okropny krzyk. Wybiegł zmachany przed drzwi. 
       - Co za bzdurny rower! Aaaaghr! – wrzeszczała młoda dziewczyna usiłując wyjąć wplątaną nogawkę od spodni.

Marcin zaśmiał się głośno. Dziewczyna odwróciła się szybko w jego stronę. 
- Daj, pomogę – zaproponował. 
- Nie trzeba – powiedziała ton ciszej i dużo łagodniej – pójdę do kościoła z rowerem przy nodze. 
- Cóż za złośliwa bestyja! – dodał rozbawiony i sprawnie wyciągnął wkręconą nogawkę. 
Dziewczyna opuściła głowę, widocznie z lekkiego wstydu, i zarumieniła się lekko. 
- Przepraszam. Trudny dzień. I dziękuję. 
- No tak, trudne dni najlepiej kończyć wieczorową mszą – odparł uśmiechnięty. 
- A ksiądz to chyba ma dziś wręcz znakomity humor! – zawołała ironicznie.
- Dopiero od pięciu minut – odpowiedział. Widocznie spłoszył tym dziewczynę, bo ta jedynie spojrzała na niego sucho i poszła w stronę budynku kościoła. 


Ta była z dedykacją: "Wszystkim kardiologom, by nigdy nie trafili na tak zranione serca". 

Czasem się zastanawiam, co miałam w głowie, kiedy to wszystko pisałam. Bo niektóre rzeczy nie są normalne. Siedzę czasem, przeglądam cały folder, czytam to wszystko i myślę sobie "Boże, faktycznie, czemu o tym zapomniałam?"



     Ludzie mnie skrzywdzili. Codziennie krzywdzili mnie na tyle znacząco, że kiedy przestałam oddychać, nawet tego nie zauważyli. Było bardzo dużo dni samotnych, zanim jeszcze przestałam oddychać. Samotne dni, to te spędzone na ławce. Te, spędzone gdzie indziej, nie były już samotne. Mieszkałam na ławce, więc niesamotnych dni było bardzo mało. 
Nigdy na tej mojej ławce nie zmarzłam z zimna – a z ludzkiej obojętności, bo ktokolwiek by koło mnie nie przechodził, nigdy na mnie nie spojrzał. Nie wiem, czy bali się, że im coś zrobię. Nie ćpałam, ale oni o tym nie wiedzieli. Mieli dużo różnych, dużo ważniejszych spraw niż rozstrzyganie ich wewnętrznego sporu – czy ja to jestem tą narkomanką, czy też może nie. 
Te ich śmieszne rozmowy, że skręcili nie w tę ulicę, i już biegną, że wsiedli nie do tego pociągu, że wyszli za późno z domu – o, albo ta najlepsza – że ... Już nie pamiętam. Przestaje pamiętać swoje życie, tak to już jest, kiedy się nie oddycha.

Oddychanie było moją pasją, zaraz po śpiewaniu. Często na tej mojej ławce śpiewałam, a ludzie myśleli, że jestem pijana. Nigdy nie byłam pijana, bo nigdy w życiu alkoholu nie tknęłam – nie wynikało to z braku pieniędzy, bo pieniądze miałam, a z jakiegoś urazu psychicznego, którego początku – nie pamiętam. Wiele już zapomniałam. 
Tak, miałam pieniądze, a pomimo tego mieszkałam na ławce. 
Cholernie chciałam żyć, cholernie chciałam oddychać, ale też cholernie chciałam zobaczyć ... 
Nie pamiętam już co ... 
Pamiętam, że na ławce wylądowałam z prostego powodu. Z powodu NIE. 
Powód NIE, jest powodem o niebo lepszym niż powód TAK. Bo gdyby to był powód TAK to nie wylądowałabym na ławce. 

Kiedyś byłam szczęśliwa. Zwykłam nawet kogoś kochać, budzić się koło niego i koło niego zasypiać ... Kiedyś powiedział nie i obudziłam się na ławce. 
Wiele rzeczy mu nie powiedziałam. Właściwie to nic nie powiedziałam, bo mało mówię i mało mówiłam. To pewnie przez problemy z oddechem. Ale on nigdy na to nie narzekał ... Mówił do mnie w innym języku, którego nie potrafiłam zrozumieć, którego nie rozumiałam. Jednak przez fakt, że tak bardzo chciałam go zrozumieć, poczułam z nim niejaką więź. Pewnie dlatego, że mnie rozumiał, choć niewiele ze mnie wydobył ... 
Kiedyś mówiłam wszystko i komu popadnie, potem ktoś powiedział nie i przestałam mówić. To było zanim obudziłam się na ławce. 
     Nie pamiętam jego imienia, bo obiecałam sobie nie pamiętać i nie wspominać. Coś jednak każe mi to tu czy tam, umieścić, żeby może ktoś, kto ma problem taki jak mój, wiedział, jak się nie zachować. 
Odszedł ode mnie, bo pewnego dnia powiedziałam zbyt dużo, a on się na to nie zgodził ... 


Niewiele wynika z mojego szczęścia. 
Właściwie to nic z niego nie wynika, bo go nie ma. 
Nie istnieją wnioski, jeśli nie istnieją sprawy.
Sprawa szczęścia u mnie od dawna nie istnieje. 
Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym, że słowo szczęście nie ma liczby mnogiej, a nieszczęście takową posiada? Chyba z góry wiadomo było, że szczęście nie ma szans przy takiej masie nieszczęść, jaka może na ludzi spaść. Ten fakt miotał się za mną cały dzisiejszy dzień, choć przestałam oddychać. Nie bardzo umiem wytłumaczyć, czym różni się oddychanie od życia, ale różni się czymś na pewno. 

Wiem, że jest dużo ludzi dużo bardziej nieszczęśliwych ode mnie. I to nie w wymiarze nieszczęśliwej miłości, porzucenia, samotności czy ławki, ich nieszczęście jest głębsze i trudniejsze, ich nieszczęście ich pochłania. Jest jak taka czarna dziura umiejscowiona nie gdzie indziej jak po środku człowieka, która z dnia na dzień wysysa coraz więcej z niego, jego uczuć, jego codzienności, jego twarzy. 
Dlatego ludzie nieszczęśliwi nigdy nie mieli dla mnie twarzy. 
Ja straciłam twarz odkąd zamieszkałam na ławce. 

Moje oczy paliły mnie z dnia na dzień coraz bardziej – czasem sobie myślałam, że pewnego dnia obudzę się w wiecznej ciemności, że przestanę widzieć jeszcze więcej niż już przestałam. Ławka wyłączyła mi kolory. Ludzie plątali się po chodnikach, ale byli szarzy, wtedy znacznie łatwiej było się do nich przyzwyczaić. Te kolory, a może barwy raczej, nigdy nie powodowały zawrotów głowy. Powodowały tylko niezmierny ból, jaki powodują rzeczy, które są, zawieszone między tymi, których nie ma. 
Kiedy czegoś nie mamy, to fakt, że chcielibyśmy to mieć, a może fakt, że to nawet straciliśmy, pożera nas dużo efektowniej niż fakt, jak wiele jeszcze mamy.


       - Masz ogień? – podszedł do mnie chłopak. Wyglądał trochę jak ja. Definitywnie (i ostatecznie) nie posiadał twarzy. Włosy miał. Ciało miał. Nie miał twarzy. Ciekawe czy też mieszka na ławce. 
        - Nie palę – odparłam beznamiętnie. 
        - To tak jak ja – powiedział i usiadł koło mnie. 
        Oparł się wygodnie na mojej ławce i siedział. Od dawna nie czułam się tak dobrze. Rozumiesz, czasem wystarczy zupełnie obcy człowiek, który usiądzie obok ciebie chociaż na chwilę i po prostu będzie koło ciebie siedział. 
Ale on nie wstawał. I chyba nawet mu się to nie śniło. 
      - Długo tu jesteś? – zapytał w końcu. 
      - Nie pamiętam. 
      - To tak jak ja – mruknął i znów pogrążyliśmy się w milczeniu. Choć ten rodzaj milczenia całkiem mi odpowiadał, bo nie było w nim nic krępującego. Oboje nie mieliśmy twarzy.
  
      - A tęsknisz za kimś? – pytał ciągle. 
      - Tak. 
      - ... 
      - Wiem, to tak jak ty – wyprzedziłam go sprawnie. 
      Pomimo braku twarzy, uśmiechnął się. Ludzie bez twarzy się uśmiechają. Ale u nich to ledwo zauważalne. Sam się przyjrzyj przechodniom, czy któryś z nich idzie i się uśmiecha? Są tak zajęci przebieraniem nogami, spieszeniem się i udawaniem, że chodniki są wygodne, że nawet nie mają czasu się uśmiechnąć. Uśmiech w naszych czasach to abstrakcja. Uśmiech przestał istnieć, od kiedy ludzie przestali go używać. I ten dzień można by uznać za przełomowy dla ludzkości – bo, może właśnie dziś, uśmiech powróci na swoją niewidzialną orbitę i znów zacznie krążyć wokół Ziemi. Wszystko dzięki mnie, ławce, jemu i tęsknocie mojej i jego za nim i za nią, za nasze wspólne rozterki uwieńczone suchym przytuleniem trampczynej podeszwy właśnie powierzchni mojej ławki.
Nie musiały się walić mosty, nie musieliśmy zabijać potworów, żeby ocalić świat z wiecznego nieszczęścia. Wystarczyło latami zbierać siły, żeby po prostu się uśmiechnąć. 



To jedynie utwierdza mnie w przekonaniu, że warto się uśmiechać. Znalazłam nawet list do Pana Quashtona, który od zawsze był dla mnie zagadką. Uwierzcie. Przeglądając stare foldery można się dowiedzieć o sobie rzeczy, o których dawno się już zapomniało. Mam jednak zagwostkę, czy kończyć te wszystkie historie czy dać im spokój i zacząć nowe. Nie wiem sama, nie chcę mi się szukać już wiersza na dziś. Jeśli to czytasz, naciesz się tym, co skleciłam od stycznia 2010 roku, kiedy to napisałam "Spowiedź" a zaraz potem dokończyłam ją i wyszło "Po drodze do nieba". Mało z kim się tym dzielę - może nawet się tego trochę wstydzę?
To wszystko mówi o mnie znacznie więcej niż niejeden wiersz. A zresztą. Nieważne!


Ashyndeton.devianart.com


1 komentarz:

  1. Mówiłam Ci, nie kończ. Niech sobie to żyje, niech każdy sobie dopowie koniec, język pisania Ci się zmienia, nie dokończysz już żadnego wcześniej zaczętego opowiadania tak, żeby zakończenie do niego pasowało. Coś innego przeżyłaś, jesteś bogatsza o inne doświadczenia, a to wpływa na pisanie... Po prostu napisz coś nowego, ja nie kończę moich opowiadań, bo trochę na zakończenia za długo czekały i się poobrażały na mnie i buntują się przeciwko moim zamysłom, więc żyją sobie w folderze schowanym w folderze, który jest w folderze z innymi folderami i czasami je odwiedzam, wydaje się, że takie egzystowanie im odpowiada, nawet bardzo

    OdpowiedzUsuń