poniedziałek, 22 września 2014

#MojeSpołeczeństwo: Inna Polska


Co prawda, jest to piąty poniedziałek miesiąca, ale uznałam, że to dobry moment, by zacząć przynajmniej jedną z serii, o których wspominałam na Facebooku.

Opowiem wam kilka historii dotyczących nie tylko jednego miesiąca, lecz całych wakacji. Podzielę się z wami moimi przemyśleniami, ponieważ całe wakacje pracowałam - jakby nie patrzeć - z ludźmi i to czasem naprawdę dziwnymi.


ACH, TA HISTORIA

Oczywiście - historia to niezwykle ważny element dla praktycznie każdego Polaka.  W te wakacje dotknęła mnie dość dosadnie.
Pracując w Budce z lodami na ul. Francuskiej, nigdy nie brałam sobie do pracy jedzenia. W przerwie wychodziło się zawsze na kebsa, do KFC, na tosty, do sklepu po bułkę i szynkę. Cokolwiek. Pamiętam jedną z deszczowych niedziel, kiedy przyszło mi siedzieć w Budzie i marznąć, bo prognozy mówiły: Maleńka, w Warszawie będzie 30 stopni ciepła, słońce i spiekota. Okazało się jednak, że od rana padało, było może z dwadzieścia stopni, wiatr, a na koniec przyszła też nawałnica. W każdym razie, brzuch domagał się już jakiegoś żarełka, więc udałam się do Kebabu na przeciwko Budy, w krótkich spodenkach, bluzce z krótkim rękawem. W deszcz. Zmokłam przez tę krótką drogę dość poczciwie, stanęłam pod niewielkim daszkiem Fenicji i wydukałam: Kebab standard z łagodnym, poproszę. Obok mnie stanął mężczyzna, oparł się o okienko, na oko miał z 60 lat, miał siwe włosy i okulary. Nie zdążył jeszcze nic powiedzieć, a Pani z okienka spytała: Standard z ostrym, tak? Mężczyzna skinął głową i popatrzył na mnie.
- Co Pani tak stoi pod tym daszkiem i moknie, zamiast sobie pod parasolem jak człowiek usiąść? - mówi w końcu do mnie.
- A, nie wiem w sumie - odparłam, bo głupio mi było się przyznać, że myślałam, że ten ogródek z parasolkami należy do knajpy obok.
- To zapraszam.
Usiadłam z nim przy stole pod parasolem. Stół Okocim, parasol jakieś chyba Tyskie, czy Królewskie. Kebab w mojej dłoni, kebab w dłoni jego. Rozmawia ze mną normalnie, ubrany w klapki i długie skarpety, krótkie spodenki i jakąś koszulkę, ja w koszulce firmowej Keep Calm And Eat Ice Cream...
- Wie Pani, ja czasem tu przychodzę.
- Słyszałam właśnie.
- Dziś akurat przyszedłem, bo posprzątałem już w kuchni i nie chciałem sobie nabrudzić.
Zaśmiałam się.
- A w ogóle, to jestem historykiem.
No tak. Rozmawialiśmy chwilę o historii, a potem pyta mnie:
- A pani to... Całe życie ma zamiar w tych lodach pracować?
- Nie no, broń Boże. Dostałam się właśnie na SGH.
- O, proszę... Mój brat jest tam rektorem.

Zamilkłam na chwilę. Potem mi się przedstawił, okazało się, że pisze książki historyczne, organizuje wystawy itp. A ja kogoś takiego spotkałam na kebabie. Było to dla mnie niesamowite. I ciągle jest.


Kiedy któregoś dnia po prostu zgłodniałam, postanowiłam zajść do Cukierni, w której pracowałam, po jagodziankę. Wyszłam z bułką i usiadłam na ławce na przystanku. Koło mnie siedział starszy mężczyzna, koło siedemdziesiątki, może nawet osiemdziesiątki. Siedziałam w krótkich spodenkach, był niesamowity upał, było mi widać wielką czerwoną plamę na udzie - ugryzł mnie giez, a jestem uczulona i bardzo spuchłam.
- Ale coś panienkę ugryzło! - westchnął Starszy Pan.
- Ano ugryzło.
- Da panienka chłopakowi, to wycałuje i przejdzie.
- Wie pan, gdyby był, to może by pocałował i może by przeszło - zaśmiałam się. - Ale nie ma!
- Nie, nie wierzę, że taka panienka nie ma powodzenia! Gdybym był w jej wieku, to bym rwał!
Śmieję się cicho.
Opowiedział mi o operacji, jaką miał, wycinali mu nowotwór z policzka, dostał od słońca.
- Czym panienka jedzie?
- Czymkolwiek.
- To tak jak ja.
Wsiedliśmy razem w 111, rozmawiał ze mną całą drogę. Okazało się, że jest historykiem, pracował w Instytucie, a jego żona była radcą prawnym. Miał na imię Maciej, był przesympatyczny i przepoczciwy. Dużo mówił o swojej żonie, ale z tego, co zrozumiałam, już nie żyła. Cieszyłam się tą krótką rozmową, ale jednocześnie potem było mi strasznie smutno, że ten Pan Maciej został taki sam.
Potem miałam wrażenie, że spotkałam go raz na Gocławiu, przyglądał mi się i ja jemu, ale nie byłam pewna, więc się nie odezwałam, a on długo oglądał się za mną.


Ostatnio podjechałam rowerem pod Narodowy, czekałam na przyjaciółkę. Podszedł do mnie mężczyzna, 45 lat na oko, oko swoją drogą podbite, szwy na środku czoła, w ręku puszka piwa.
- Przepraszam, przepraszam - mówi do mnie - ale ja muszę się wygadać. Mogę?
Kiwnęłam ramionami w geście obojętności.
Opowiadał mi dlaczego Powiśle to właśnie Powiśle (bo to podobno ciekawa historia), o wierzeniach Słowian Zachodnich, Mieszku I i innych dziwnych rzeczach.
- Pan jest historykiem? - pytam w końcu.
- Niedoszłym, nie skończyłam studiów.

Zaczęłam śmiać się sama do siebie. Poproszę o kolejnego historyka...



A GDZIE WIARA W LUDZI?

- Poproszę trzy kulki loda - mówi bardzo ładna pani i uśmiecha się do mnie. Piątek, wrzesień, ładna pogoda. Mnóstwo ludzi.
- 10.50 zł.
Pani daje mi stówkę i 50 gr, ja jej wydaję 90 zł i zapominam zgarnąć stówy, więc Pani automatycznie chowa ją do portfela, czego nie widzę.
Przychodzi 3 godziny później i pyta czy nie brakuje nam stówy, bo ona chyba ma o jedną za dużo w portfelu i chyba przypadkiem mi jej w końcu nie dała.
Przy raporcie wychodzi, że faktycznie - nie dała. Zostawiła swój numer telefonu, jednak trudno się było do niej dodzwonić, pisała tylko smsy, że przyjdzie i odda. Miała przyjść w sobotę, nie przyszła.
Koleżanka mówi:
- No jasne, że nie przyszła, po co miałaby przyjść? Jest do przodu o 9 dych.
Jest mi głupio, strasznie się denerwuję. Pani pisze, że przyjdzie w niedzielę. Rano jej nie było, mija piętnasta, a jej nie ma. Może koleżanka miała rację...
I nagle z kolejki wyłania się jej uśmiechnięta twarz.
Przywróciła mi wiarę w ludzi i uczciwość.



KALEJDOSKOP

W te wakacje spotkałam masę różnych ludzi.
Niektórych z ciekawą osobowością, intrygującą historią, smutnym spojrzeniem, śmiesznymi skarpetkami, zabawnym głosem, wkurwiającym zachowaniem, miłym usposobieniem, nieprzeciętną inteligencją, zrzędzeniem w opór... Innych z roześmianą buzią, przepięknym uśmiechem, niezwykłą uczynnością, fałszywą dwulicowością, ze zmianą nastawienia, z radością z życia, cudownym makijażem, dziwnymi przyzwyczajeniami.
Przebrnęłam przez masę różnych ciekawych postaci, które wryły mi się w pamięć i na zawsze w niej pozostaną jako sentymentalne. Spotkałam chamów i spotkałam też osoby, które pomogły zaklimatyzować mi się w Warszawie - dzięki którym mogę powiedzieć: Całkiem fajna ta Saska Kępa. Całkiem miło minąć na ulicy twarze, które już się rozpoznaje, które, mimo braku zobowiązań, czasem odkrzykną Dzień dobry, lub obdarzą po prostu szczerym uśmiechem.
Może już nie czuję się tu tak obco i nieswojo, jak w czerwcu, może znajduję już tu powoli swoje miejsce. Może jest mi już tu całkiem dobrze, choć zupełnie inaczej?

Przez te trzy miesiące zdążyłam znienawidzić ludzkość i też ją pokochać. Nigdy nie generalizujcie - każdego traktujcie z osobna, każdy na to zasługuje i jest tego wart - uwierzcie. Wszystko okazuje się dopiero z czasem. A mamy go coraz mniej, coraz mniej potrafimy dostrzec. Głowa do góry, ludzie, zacznijcie zauważać innych tego samego gatunku.
JESTEŚMY TEGO WARCI, serio.


A w przyszły poniedziałek rusza seria #MojaMuzyka!
Mam nadzieję, że ktoś w końcu zacznie mnie czytać :'(


Buziaki!



2 komentarze:

  1. Warszawiacy do Sobień na golfa jeżdżą. Mieszkańcy Sobień (tak - ułatwiam sobie odmianę), lody w Warszawie robią. Autorzy chcą być czytani przez kogoś, a młodym najszybciej umyka czas.

    SGH - to się porobiło (gratuluję)

    OdpowiedzUsuń